Główna zawartość

poniedziałek, 14 maj 2018 21:38

Sponton

Oceń ten artykuł
(4 głosów)

Sponton. Spontanicznie wrzucony do kalendarza został "spontanicznie" odwołany z przyczyn niezależnych, he. I jak to na spontona wyszło odbył się w całości całkiem przypadkowo. Bo jak już się niektórzy w te sakwy spakowali, to pojechali na spacer. Koniec końców grupa uparciuchów tuż po zachodzie słońca spotkała się u podnóża Gór Sowich i po zmroku zaliczyła podjazd na Przełęcz Jugowską i Rymarza. Potem nocleg pod chmurką z widokiem, a rano techniczne zjazdy i asfaltowy wypas do Nowej Rudy pod zabytkowymi wiaduktami. I od początku ... Do góry, tuż obok Góry Wszystkich Świętych, do Wambierzyc, Radkowa, na czeską stronę, aby odpocząć w sportowym pubie w Broumovie i w niedzielne popołudnie przeglądnąć sobotni i piątkowy numer pepikowego dodatku sportowego... I od początku ... Podjazd na Czarnocha, legendarna już karkówka z wiedeńską cebulką i zjazd przez Głuszycę praktycznie aż do samej Świdnicy. Do domu już rzut beretem :) 2 dni, 212 km, MTB RB (Mam Tu Bagaż). 

poniedziałek, 14 maj 2018 21:21

Chochoł, czyli krokus pokus

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

„Góry moje, wierchy moje otwórzcie swe ramiona…” i otworzyły… Powitały nas dostojne i majestatyczne, dając słońce, wiatr, ośnieżone szczyty i, oczywiście, krokusy. Piękny kwietniowy weekend w Tatrach, to niezapomniane wrażenia i na długo naładowane akumulatory.

Zaczęliśmy już w piątek od kilkugodzinnego spaceru przez Dolinę Kościeliską, ścieżką nad reglami i Dolinę Chochołowską, by wrócić do Kir, gdzie w pensjonacie Szarotka u przemiłej Pani Ani mieliśmy przyjemność spędzić dwie noce. Pensjonat jest godny polecenia pod każdym względem, a Pani Ania po prostu wie, jak to się robi.

Piątkowa wycieczka, wprawdzie krótka, ale na rozruszanie się w sam raz. Już tu mogliśmy się przekonać, że krokusy są i, że jeśli słonko dopisze, to będzie ich coraz więcej. Jednak śniegu i lodu nie brakowało, a niektórzy z nas odkryli niesamowitą wygodę płynącą z posiadania raczków. Zejście w nich po lodzie i śniegu nie sprawiało żadnych trudności. Ot, mała rzecz, a cieszy.

Po wycieczce i smacznym obiadku – a raczej obiadokolacji, wróciliśmy do Szarotki, gdzie czekając na resztę ekipy, która miała dojechać wieczorem, niektórzy z nas ku ogromnej uciesze pozostałych rozegrali pierwszą w życiu partyjkę w bilard. Jak to człowiek nie wie, kiedy się czegoś nowego nauczy.

W sobotę postanowiliśmy zaatakować Ornak, jak się okazało przez wielkie O. Najpierw spacer Doliną Kościeliską do schroniska pod Ornakiem. Już w dolinie raczki się przydały, gdyż w bardziej ocienionych miejscach pokryta była lodem. Za to w bardziej nasłonecznionych pokazywała nam przepiękne małe fioletowe główki krokusów. Nęciła widokiem ośnieżonych szczytów i zapraszała szumem potoku. I jak tu się nie poddać magii Tatr? Gdyby jeszcze ludzi było mniej… No, ale ponoć nie można mieć wszystkiego na raz, choć ja nie wiem dlaczego…

W schronisku chwila przerwy, po czym ruszamy na Iwaniacką Przełęcz. Tu już coraz więcej śniegu i lodu, a im wyżej, tym bardziej zimowa sceneria. Śnie, słońce, góry, las… Pięknie.

Na przełęczy krótka dyskusja i decyzja – idziemy dalej, na Ornak, jak braknie czasu, to najwyżej zawrócimy. I, niestety, brakło. Przepiękne, niesamowite podejście w śniegu. Zapaść się po kolana, prawie norma, po pas, też się zdarzało. Za to jakie widoki! Na grzbiet wyszliśmy wszyscy i w zasadzie zegarki powiedziały resztę. Dla niektórych z nas to pierwsze takie zimowe wyjście. Na grzbiecie bardzo mocno wiało, ale pogoda była cudna. Teraz pozostało nam już tylko zejście po własnych śladach. Miejscami bardzo stromo, zjeżdżając po śniegu na tyłkach bądź plecakach. Na Przełęczy Iwaniackiej byliśmy już dość późno, więc wróciliśmy do schroniska pod Ornakiem i Doliną Kościeliską do Szarotki.

Ale to jeszcze nie koniec wrażeń na dzisiaj. Po tak intensywnym wysiłku należy się odrobina przyjemności, więc pojechaliśmy do term chochołowskich, by rozgrzać się w ciepłych basenach z widokiem na Tatry. Baseny solankowe, kąpiele siarkowe, masaże wodne – cóż może być bardziej kojącego dla zmęczonych mięśni… Wymoczone i odprężone wróciłyśmy do pensjonatu na zasłużony odpoczynek.

No i niedziela, nasz ostatni dzień w Tatrach. Słońca nie brakuje, krokusów coraz więcej, czyli jest wszystko, czego nam trzeba. Znów zaczynamy od Doliny Kościeliskiej i ścieżką nad reglami dochodzimy do Doliny Chochołowskiej. Postanawiamy dojść do Polany Chochołowskiej mimo tłumów ciągnących w tamtą stronę. W zatłoczonych galeriach bywa mniej ludzi, ale twardo brniemy naprzód, narzucając możliwie najszybsze tempo. W końcu jest, Polana Chochołowska w pełnej krasie. No i było warto! Utonęliśmy w fioletach, całe połacie wyciągających główki do słońca krokusów. Zachwyt, wszechogarniający i niepodzielnie panujący. Trudno oczy oderwać od tych cudowności…

Punkt kulminacyjny został osiągnięty. Teraz trzeba wrócić. Dolinę Chochołowską pokonaliśmy w 75 min., by potem wyłożyć się w trawie na Siwej Polanie. Jeszcze tylko godzinka drogą pod reglami, gdzie też nie brakuje krokusowych polanek, obiad, bardzo zresztą smaczny i jedziemy do domu, z żalem opuszczając Tatry i gościnny pensjonat Pani Ani.

Tatry, oglądane znów po ponad dziesięciu latach, po raz kolejny pokazują, że są po prostu piękne, niesamowite, dostojne, że potrafią zauroczyć i zapaść głęboko w serce. Ba, znów zauroczyły i pozwoliły łaskawie się w sobie zakochać…

-Aga-

Galeria.

piątek, 11 maj 2018 21:29

Powiatowo na Sportowo - Kąty W.

Oceń ten artykuł
(5 głosów)

Gmina Kąty Wrocławskie zaskakuje. Każda miejscowość ma historię w tle z pałacem. Piękne drogi w lesie, prowadzące starymi groblami i ścieżki między majątkami. Można jechać polami, wspiąć się na zielone wzgórze i podziwiać wiosnę.

W gminie Kąty Wrocławskie znajdował się majątek jednego z najbardziej walecznych marszałków w służbie pruskiej - Gebharda von Bluchera, nazywanego Marszałkiem Naprzód. Odwiedziliśmy jego mauzoleum, gdzie pojawił się tajemniczy Królik... Przy okazji wylegiwaliśmy się na trawie i tarasie Piławskiego Dworu, który uprzejmie otworzył dla nas specjalnie swoje drzwi. Pizza na medal, a żeberka na order :)

http://www.pilawskidwor.pl/

czwartek, 26 kwiecień 2018 21:03

Krokus

Oceń ten artykuł
(6 głosów)

Najpierw była bajka o tym, jak górale wołali "Cho! Cho! Łów!" i piękna drewniana zabudowa Chochołowa. Potem był uśmiech Pani Ani w Szarotce. Tak to się zaczęło. W pierwszy dzień krokusy spały, ale drugiego dnia, gdy zaświeciło słońce, kolory wybuchły... I tak rozpoczęła się przygoda. Wędrówki lasem, na przełęcze, do schroniska Ornak, łażenie w śniegu, aby zakosztować wysokogórskich wrażeń, zjazdy w błocie i łąki, łąki pełne krokusów.

Jeszcze wciąż można w Tatrach znaleźć niezatłoczone ścieżki, wyleżeć się na trawie, usiąść na ławce z widokiem. Mimo tych przyjemności, na własne ryzyko weszliśmy do Doliny Chochołowskiej w godzinach szczytu. I było warto, bo takiej "fioletowości w delikatności" to tylko w bajkach można ujrzeć.

Dodać należy, że grupa damska relaksowała się w Termach Chochołowskich... Zachód słońca płonący nad Tatrami oglądany z bąbelkującej wody w podświetlonym basenie. Hm, luksus, po prostu luksus :)

Dla jednych to były pierwsze Tatry od lat, pierwsza zimowa wspinaczka, pierwsze raczki na nogach, pierwsza adrenalina na wysokości, pierwszy dywan krokusów, pierwszy bilard, pierwszy basen z siarką :) 

Jeśli szukacie fajnego miejsca, to polecamy Szarotkę w Kirach. Pani Ania jest superkobietą. I to tak na poważnie. Nie nosi peleryny, bo jej przeszkadza w pracy w ogródku.

Nasza galeria i zdjęcia z 1970 roku - tutaj.

"Gdy zakwitną krokusy,
pójdziemy na hale…
Nad potoki wiosenne
i wyżej, i dalej…

Poprzez regle, nad regle,
w gąszcz kosodrzewiny,
by spod nieba samego
popatrzeć w doliny…

… na stawy jak łza czyste
i jak kryształ lśniące,
gdy zakwitną krokusy
pod wiosennym słońcem."

wiersz Tadeusza Kubiaka "Gdy zakwitną krokusy"

czwartek, 26 kwiecień 2018 20:56

Powiat na Sportowo

Oceń ten artykuł
(4 głosów)

Powiat Wrocław i RB zapraszają na wycieczki rowerowe - powiatowe, czyli po wszystkich gminach naszego powiatu. 9 gmin, 8 wycieczek i milion dobrych wrażeń. Poznamy tereny Czernicy, Długołęki, Jordanowa Śląskiego, Kątów Wrocławskich, Kobierzyc, Mietkowa, Sobótki, Siechnic i Żórawiny. Czy jesteście pewni, że widzieliście już wszystko w okolicy? Spacerek dla każdego :)

poniedziałek, 23 kwiecień 2018 21:33

Kaloria

Oceń ten artykuł
(9 głosów)

Kaloria

Wolna sobota, godz. 5:45, budzik nieznośnie przypomina o swoim istnieniu. Aby tylko nie wstawać, próbuję znaleźć jakąś wymówkę jak uczeń, który nie chce iść do szkoły. Niestety wycieczka nie może zostać odwołana, więc z trudem odnajduje drogę do łazienki. Minuty lecą nieubłaganie, jeszcze tylko parę porannych kalorii i w drogę na dworzec, aby się nie spóźnić. O dziwo, pomimo nieludzko wczesnej pory, na dworcu PKP melduje się cała ekipa. Jeszcze tylko szybko przeprowadzony prze Ulę kurs zakupu biletów kolejowych przez automat i możemy gonić na peron.
Pociąg pojawił się około 10 minut po czasie – czyli nie tylko ja miałem kłopoty z porannym wstawaniem.
Tłum podróżnych zaczął napierać do wejścia jak do hipermarketu , który organizuje kuszące promocje. Na szczęście Jarek poukładał w środku rowery niczym ekspert osiągający najwyższe levele w legendarnej grze TETRIS. Pani Konduktor z podziwem kiwa głową. Spóźnieni ruszamy, pociąg z impetem przecina pola poukładane jak babcine chodniczki pozszywane z kolorowych kawałków. Do Kłodzka dojeżdżamy o czasie. Szybko i sprawnie wszystkie rowery lądują na peronie.

Startujemy w mieście, gdzie może się w głowie zakręcić od zabytków i atrakcji. Mijamy Klasztor Ojców Franciszkanów oraz Kościół pw. Matki Bożej Różańcowej, a następnie dumnie przemierzamy gotycki most Św. Jana na Młynówce, którego powstanie dotuje się na 1286 rok. Wjeżdżamy na plac Bolesława Chrobrego, na którym dumnie pręży się miejski ratusz z renesansową wieżą. Przemierzamy wspólnie wąskie kręte uliczki czując się odrobinę jak we włoskich miasteczkach. Szkoda tylko, że podziemna trasa turystyczna nie jest przystosowana dla jednośladów...
Jeszcze nie minęło 15 min wycieczki, a już w wąskich uliczkach gubimy pierwszego uczestnika. Jednak szybka i sprawna akcja ratunkowa sprawiła, że po chwili ochoczo dołączył do kolorowego peletonu.
Mijamy pierwsze pagórki i  docieramy do miejscowości Wojbórz. To chyba tylko tutaj mieszkańcy mają za czyste powietrze. Tylko tak można wytłumaczyć fakt pozostawiania odpalonego starego diesel'a tuż pod oknami sklepu spożywczego.

Po chwili odpoczynku rozpoczynamy pierwszy w tym roku poważny podjazd. Prawie 5 km pod górę, to już nie są przelewki. Peleton rwie się jak wysłużony stary szalik. Powoli każdy swoim tempem osiąga przełęcz Wilczą i zarazem najwyższy punkt dzisiejszej wycieczki, czyli 546 m n.p.m . Czas na zasłużony odpoczynek, małą przekąskę i kawę serwowaną z grilla smakującą niczym wyborne włoskie espresso. W grupie szampańska atmosfera, aczkolwiek poziom opowiadanych dowcipów pozostawia wiele do życzenia. Nic to, czas się zbierać w drogę. Teraz szaleńczy zjazd w dół, zakręt w lewo, w prawo, prosta i pierwszy raz w tym roku wspaniałe uczucie wiatru we włosach.
Następnie dojeżdżamy do oddalonego odrobinę od głównej drogi odnowionego wiaduktu kolejowego koło Żdonowa będącego „mekką” wspinaczy. Jednak nikt z nas nie podejmuje rękawicy i nie próbuje zmierzyć się z ponad 24 m wysokością. Wiadukt Żdanowski zwany Mostem Dziewiczym został zbudowany dokładnie w 1901 roku i jest pozostałością po Kolei Sowiogórskiej, która lata świetności ma już niestety za sobą. Wracamy na trasę i u podnóża Gór Sowich kierujemy się w stronę Bielawy. Pogoda miłosiernie głaska nas po plecach delikatnym wiatrem. Błękitne niebo zalotnie zerka zza białych obłoków.

Szybki zjazd pięknym wypolerowanym  asfaltem i wpadamy do Bielawy mijając osobliwy kościół przebudowany w stylu neoromańskim, w którym na gzymsach zostały umieszczone wizerunki różnych zwierząt. Następnie jedziemy nad „morze” sudeckie, czyli Zbiornik Sudety, który mieszkańcom Bielawy kojarzy się nie tylko z pięknym widokiem tafli wody na tle majestatycznych Gór Sowich, romantycznymi wieczornymi spacerami, ale również wędkarzami, którzy wysiadują na brzegu zbiornika w oczekiwaniu na wielką rybę.

Powoli zaczynamy odczuwać ssanie w żołądkach. To najwyższy czas, aby odwiedzić regeneracyjny bufet. W końcu nazwa wycieczki, czyli Kaloria, do czegoś zobowiązuje.

Terenową ścieżką szutrową wjeżdżamy do Pieszyc. Następnie już asfaltową docieramy do Dzierżoniowa. Nieopodal rynku w pewnym barze od 1976 r. serwowany jest prosty i sycący posiłek, doskonały na śniadanie, lunch, a nawet obiad, jeśli zaserwujemy go w towarzystwie sałatki. Owa tajemnicza przekąska to chrupiący tost, który po przejechaniu 50 km smakuje wykwintnie. Następnie zaintrygowani profesjonalną reklamą „Czeskie piwo/ Polska muzyka/ Włoski temperament” odwiedzamy restaurację Pod Gargulcem. Kwietniowe słońce mocno przygrzewa w letnim ogródku, a czas nieubłaganie leci. Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że wycieczka zakończy się w Dzierżoniowie. Nikt nie wyraził chęci na skrócenie trasy i powrót pociągiem do Wrocławia. Sprawnie opuszczamy gościnny miasto Diory, czyli legendy polskiej elektroniki. Autostradę rowerową suniemy w kierunku Tuszyna. Tempo mocno wzrosło/przełożenie 3x8.

Mijamy majestatyczny masyw Ślęży po drodze organizując wyścigi z ciągnikiem. Nieskromnie dodam tylko, że ów harcownik nie miał z nami najmniejszych szans.
Pędzimy w stronę Mietkowa z nadzieją na kolejne uzupełnienie bufetu. Na miejscu niemałe rozczarowanie, albowiem w środku baru odbywa się zamknięta impreza. Cóż było robić, trzeba wsiadać na rower i jechać dalej, w końcu w Kątach Wrocławskich są słynne lody. Wszyscy mocno pochyleni, prawie wtuleni w kierownicę wjeżdżamy do Kątów. Szybkie uzupełnienie utraconych kalorii w cukierni i pierwsze pożegnania.
Słońce powoli zachodzi i na dworze robi się powoli szaro i mrocznie.
Wpadamy do Wrocławia o godz. 20:15, czyli tylko 15 min po czasie mając przejechane około 120 km. Powoli wszyscy rozjeżdżają się do swoich domów. Ja wracam z jednym mocnym postanowieniem: jutro śpię do 9.00.

- Wojtas -