Główna zawartość

poniedziałek, 04 sierpień 2014 20:08

Spacer po Kruczych by Aga

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Jest 8 rano, parking przy FAT, wszyscy dotarli na czas. Pakujemy się do busa i ruszamy w Góry Krucze. Jest jeszcze wcześnie, a mimo to słonko nie źle już przygrzewa. Wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią, że tym razem nam się uda!

Przed dziesiątą dojeżdżamy na miejsce, gdzieś niedaleko Lubawki i ruszamy w trasę. Nareszcie! Najpierw chwilkę spokojnie, leśną drogą, by za moment skręcić w bok i stromym, choć niezbyt długim podejściem wdrapać się na Kruczy Kamień. Po drodze były orzeźwiające jeżyny i malinki, dobre, kwaskowe… choć ponoć obsikane przez lisy… ale to nie wszystkich powstrzymało przed ich spożyciem. J  Na górze pierwsza przerwa, widoki, kanapki, imieninowe ciasto i ptasie mleczko. Wszak to dzisiaj Anny, a Ań ci u nas dostatek… Nasyceni dobrościami wszelakimi ruszamy w dalszą drogę. Teraz w dół, leśnymi drogami i  wygodnymi duktami z pięknymi widokami, wyłaniającymi się co rusz zza drzew. Słonko grzeje coraz mocniej, a my umilamy sobie czas rozmowami. I już, już chcemy poddać się totalnemu rozleniwieniu, gdy zaczyna się kolejne podejście.

Tym razem jest naprawdę stromo! Do tego w pełnym słońcu, które praży teraz niemiłosiernie. Niektórzy zziajani i zdyszani, wszyscy spoceni siadamy w cieniu, by pokrzepić się zapasami z plecaków.

Po krótkiej przerwie ruszamy w dalszą drogę. Teraz czeka nas główne podejście dzisiejszego dnia. Całkiem wygodną leśną drogą podchodzimy na Královecký Špičak. W lipcowym słońcu i upale zrobiliśmy to, czego nie udało się zrobić w majowym deszczu! Gratulacje dla wszystkich!

Teraz znowu w dół, najpierw lasem, potem zieloną łąką z pięknymi widokami schodzimy do Královca do czeskiej hospody na obiad. Był gulasz z czeskimi knedli kami i zimne piwo – podane, niestety, właśnie w tej kolejności z iście czeskim spokojem.

Po godzinnym odpoczynku ruszamy w drogę powrotną. Najpierw drogą przy kamieniołomie, potem pod górę do granicy i zielonego szlaku, gdzie miłośnicy jagód mogli liczyć na smaczny deser.:)  Upał nieco zelżał i szło się już trochę lżej, co nie zmieniło faktu, że do busa i tak byliśmy już trochę spóźnieni. Żeby ie nadwyrężać cierpliwości kierowcy, (co i tak nam się nie udało :) skracamy nieco trasę i schodzimy do Uniemyśla szlakiem rowerowym. Droga jest szeroka, wygodna i miejscami bardziej równa niż wrocławskie chodniki. Od czasu do czasu nagradza nasz całodzienny trud przepięknymi widokami. W końcu jesteśmy na dole. Zmęczeni, ale zadowoleni. W końcu Špičak jest nasz!!!

Fotki.

środa, 16 lipiec 2014 17:57

Wyprawa tandemowa. Wyprawa po Wolność.

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Przedstawiamy Wam relację Agnieszki. Myśleliśmy, że taka wyprawa to tylko sposób na wakacje. Dla niektórych okazało się, że to coś więcej. I fajnie :)

Wyprawa po wolność

 Jak widać i na mnie przyszła pora, by napisać relację z wyprawy, więc się postaram z nadzieją, że nie umrzecie z nudów, zanim dobrniecie do końca. Po asfaltowych, leśnych i polnych drogach, w ciągu siedmiu dni, przejechaliśmy 491km, odwiedzając niezliczoną ilość małych, zapomnianych przez Boga i ludzi, miejscowości, których nazw, niestety, już dziś sobie nie przypomnę. Zachwycaliśmy się starymi kościółkami i pałacami, w większości niestety popadającymi w ruinę, odkrywaliśmy uroki Wzgórz Dalkowskich, spaliśmy w namiotach, jedliśmy śniadania pod sosnami, siedzieliśmy przy ognisku, bądź przy świeczkach (w zależności od okoliczności), delektowaliśmy się smakiem życia obozowego i upajaliśmy się ciszą i wolnością. Razem szukaliśmy przygody.

            Dzień 1.

            Zaczynamy spod FAT-u. Pakujemy manele na rowery (nawet nie przypuszczałam, że tyle rzeczy można zmieścić na jednym tandemie) i ruszamy, pozostawiając za plecami pełne zgiełku i ludzi wielkie miasto. Pierwszy większy przystanek w Brzegu Dolnym, Grappa i pyszny obiad u Pani Jadzi. A potem dalej, przed siebie, trochę lasem, po piachu, gdzie nasz tandem pierwszy raz nie dał rady i trzeba mu było trochę pomóc, pchając. Koło 18 docieramy na miejsce pierwszego noclegu. Jest wszystko, czego nam trzeba: las, jezioro, wiata i ławeczki, cisza, spokój i… komary!!! Jak się potem okazało najwierniejsi nasi towarzysze. Nie pozostawało nam nic innego, jak się z nimi zaprzyjaźnić. Kąpiel w jeziorku, kolacja, piwko, herbatka, świeczka i zrobiła się północ…

            Dzień 2.

            Poranek powitał nas piękną pogodą: słonko, błękitne niebo i oczywiście komary. Nie zapomniały przez noc, że tu jesteśmy. Cierpliwie czekały, aż wstaniemy, by powitać nas radosnym bzyczeniem. Dziś głównie asfaltem, kilometry znikały jakoś same. Jechało się bardzo dobrze, mimo upału, chyba dzięki wiaterkowi, który cały czas nas chłodził. Po drodze zrobiliśmy zakupy w nowiutkim sklepie, który miał być otwarty dopiero od następnego dnia, a potem wpadliśmy na obiad do Szlichtingowej, gdzie trwały akurat poprawiny, ale dzięki uprzejmości miłych pań mogliśmy spokojnie zjeść porządnego schabowego na świeżym powietrzu. Pokrzepieni, ruszyliśmy w dalszą drogę. Naszym celem były okolice Sławy, gdyż niektórzy bardzo tęsknili za wodą. Jeszcze trochę asfaltu, a potem dróżki w lesie: urokliwe i nieco piaszczyste. Zgubiłyśmy tu śrubkę od bagażnika, a potem Prezes złapał gumę – nie pierwszą zresztą i, jak się potem okazało, niestety, nie ostatnią. Po usunięciu awarii wszelakich dojechaliśmy na camping pod Sławę, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg. To pierwszy i jedyny nocleg w cywilizowanych warunkach (prysznic, toalety) i …komary, nieprzebrane chmary komarów, całe eskadry wygłodniałych, rozwścieczonych krwiopijców, nie dających normalnie spożyć kolacji. Tak więc tanecznym krokiem, podrygując, podskakując i wymachując rękoma wszyscy dość szybko udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

            Dzień 3.

            Wyjeżdżamy z campingu i kierujemy się w las, pozostawiając za plecami Sławę. Najpierw milutka leśna dróżka, trochę dziur, ale nic strasznego, a za chwilę… Piach, cała droga piachu! Tu już żaden rower nie dał rady, wszyscy musieliśmy pchać, a po wczorajszym prysznicu pozostało tylko mgliste wspomnienie. Po jakimś czasie skrzyżowanie i odbijamy w mniej piaszczystą dróżkę. Mamy mini cross leśny – szyszki, gałęzie, kamienie i piękny, cudny las dookoła, aż żal stamtąd wyjeżdżać. Potem mały sklepik, lody i znalazł się nawet hot-dog z białą kiełbaską dla PrezesaJ Nieśpiesznie dojeżdżamy do Nowej Soli, gdzie przekroczymy Odrę. Najodważniejsi najpierw się w niej wykąpią. Jedziemy dalej, teren nam się troszkę pofalował i od razu zrobiło się ciekawiej. Dzisiaj śpimy w lesie na górce. Jest spokojnie, cicho i przyjemnie. Padam dość szybko, więc nie wiem jaki długi i przyjemny był wieczór.

            Dzień 4.

            To dzień ze Wzgórzami Dalkowskimi. Leśne dróżki i polne drogi, wzniesienia, jary i wąwozy. Nie podejmuję się opisywać piękna tych miejsc. Po prostu chcę tam wrócić. W międzyczasie przeczekaliśmy burzę pod daszkiem jakiegoś sklepu, pod wieczór sanktuarium i pałac, ale nie pamiętam gdzie – może Prezes podpowie. Śpimy znów w lesie. Ale zanim się położyliśmy, zaczarował nas blask ogniska. Magia płomieni, smak pieczonej kiełb achy i długie bardzo ciekawe rozmowy… I właściwie jest już jutro…

            Dzień 5.

            To dzień deszczu. Opuszczamy Wzgórza Dalkowskie i uciekając przed ulewą, chowamy się w całkiem sympatycznej pizzerii w Ścinawie. Tam każdy z nas zamawia dużą pizzę i cóż, nie wszyscy są w stanie podołać takiemu wyzwaniu, a żadna pizza nie miała guziczka pomniejszającego. Niektórzy zawieźli kawałek do domu. Rozbijamy się w lasku, w deszczu. Gdy postawiliśmy namioty zaczęło już poważnie lać – dobrze, że chwilę na nas poczekało. Przy drodze rów z wodą, idealne miejsce do mycia nógJ I co tu robić, gdy tak pada? Można tylko zaszyć się w śpiworze i zasnąć, słuchając kołysanki, wygrywanej przez deszcz na tropiku. Kolorowych snów…

            Dzień 6.

            Dziś wyjechaliśmy stosunkowo późno, gdyż przeczekiwaliśmy poranny deszcz. Po jakichś 15km zrobiliśmy postój. Przyjemne miejsce na skraju niewielkiej miejscowości: wiatki, ławeczki, boisko do piłki nożnej z bramkami, siatka do siatkówki, nawet komórki można było podładować. Rozłożyliśmy się z całym majdanem, zjedliśmy późne śniadanko z kawusią i herbatką, porozwieszaliśmy na wspomnianych bramkach i siatkach mokre namioty i wilgotne śpiworki do wysuszenia. Słonko grzało elegancko, więc szybko wszystko wyschło. Było bardzo sympatycznie, a jeden maluch, zobaczywszy wszystkie nasze wybebeszone manele mówi do swojej rodzicielki ‘Mamo! Patrz, Cyganie!’ Nasyciwszy się ciepełkiem i śniadankiem, Cyganie pozbierali swój dobytek i pojechali dalej… Minęliśmy Prochowice i wpadliśmy na obiad do Lubiąża do Cystersów. Pokręciliśmy się po okolicznych lasach, wytrzęśliśmy na bruku (do tej pory nie wiem, kto i po co ułożył tyle kilometrów brukowanych dróżek w środku lasu koło Lubiąża – Cystersi czy Niemcy?) W Malczycach zrobiliśmy ostatnie dzisiaj zakupy. Pakujemy zakupione dobro na tandem, gdy podchodzi do nas jeden gość i mówi, że on podziwia kobiety jeżdżące na rowerach i wręcza nam 3 czekolady z orzechami. Na koniec dnia odkrywamy jeszcze uroczą ścieżkę przyrodniczą, poprowadzoną starym korytem Odry, genialnie pomyślaną, uwzględniającą możliwości poznawcze osób niewidomych. Nocujemy standartowo w środku lasu. Siedzimy przy świeczkach i gadamy do późna, dopóki deszcz nas nie przepłoszył.

            Dzień 7.

            Wracamy. Nazwy miejscowości brzmią coraz bardziej znajomo. Na koniec wjeżdżamy do gminy Kąty Wrocławskie i docieramy do znanej nam już dobrze miejscówki z wiatą i ławeczkami. Postój, odpoczynek i świadomość, że przygoda już się kończy. Jeszcze trochę polnych dróg, asfaltu i wjeżdżamy do Wrocławia, gdzie na Alei Piastów kończymy naszą wyprawę.

            Siedem dni przeszło bardzo szybko. Został ból tyłka i dłoni, który niebawem przejdzie i odejdzie w zapomnienie i wspomnienia, które na długo pozostaną w pamięci. Szum lasu, zapach dymu, śpiew ptaków i dużo, dużo więcej….

Fotki Zdzicha.

czwartek, 10 lipiec 2014 19:39

Rumunia 2014 - Maramuresz

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Maramuresz. Kraina jak z bajki, którą przeżywaliśmy razem z naszymi dziadkami. Piękne góry, niesamowita architektura drewniana, wszędobylskie zwierzęta i ludzie, którzy wciąż trwają w wierze, że każdy podróżny wart jest dobrej myśli. Tam jeszcze turystów nie ma. Tam są wędrowcy.

Nasze lądowanie zakończyło się u Marileny w jej schronisku na Prislopie. Powoli staje się ona mekką Polaków w Maramureszu. Marilena mówi, że nie zna innej narodowości, która tak kochałaby góry. I była tak szurnięta, żeby spać w namiotach na deszczu... :)

Pierwszy dzień spędziliśmy na aklimatyzacyjnym spacerze po górach. Górach. Phi. Po Karpatach!!

Potem już przygotowania do jazdy i pierwszy zjazd. 23 km w kierunku dolin do Borsy. Tak! Zaczęliśmy zwiedzać. Piękne drewniane monastyry, chaty, ogromne bramy. Pojawiły się kozy, krowy, owce i konie na drodze. Babcie w kloszowanych spódnicach siedziały na ławkach i uśmiechały się do nas znad szydełkowania albo przędzy. Długa podróż przez maramureskie wsie, powrót do świata, którego już u nas nie znajdziemy przerodziła się potem w jazdę po zielonych górach, wzdłuż potoków i pastwisk.

Pierwszy wieczór w małym deszczu spędziliśmy na polu namiotowym, czytaj pastwisku w środku lasu. Wypiliśmy imieninowe wino(a), żeby nabrać odwagi przed nocą wśród niedźwiedzi...

Rano obudziła nas piękna pogoda, krowy i brak ofiar. Misia nie było :) Tego dnia próbowaliśmy wytyczać nowe szlaki, co skończyło się targaniem rowerów po błocie i pchaniem po kamieniach w potoku, ale przecież rowerzysta RB się nie poddaje! Trasa po szlaku dla pasterzy zakończyła się ostrym treningiem ramion i powrotem do punktu startu, tyle że nie w linii prostej :) Tak powstała ścieżka zdrowia nazwana TransPelikanem (dla wtajemniczonych ...).

Zjeżdżając z powrotem do cywilizacji znaczyliśmy szlak odwiedzanymi malutkimi barami wiejskim (w Rumunii parzą świetną kawę nawet w najmniejszej wiosce) i zwariowaną jazdą góra - dół - góra - dół. Kilka trudnych technicznie podjazdów i zjazdów bocznymi drogami może w takim upale wykończyć, a tu nagle niespodzianka. W środku najbardziej wiejskiej wsi pensjonat. Z basenem. Czy można coś takiego przegapić? Była kolacja Mamy Pensjonu, domowa palinka, wino, księżyc świecił, siedzenia ledwie bolały. Możliwe, że przez palinkę to odczucie było stłumione...

Na zachętę rano czekało nas wypasione śniadanie w stylu środkowoeuropejskowiejskim i piękny zjazd do mekki turystycznej Maramureszu. Zdjęcia dachu w Barsanie w formie damskiej spódnicy znajdziecie w każdym przewodniku.

Po krótkim zwiedzaniu czekał nas morderczy podjazd, koło przednie szło do góry, sakwy ciążyły, ale jak to bywa w Karpatach za chwileczkę był zjazd i podjazd, podjazd, podjazd, zjazd, potem nasz zjazd, potem podjazd, chwila rozciągania i kolejny genialny zjazd przez tereny parku narodowego, który reklamował się tablicami w stylu: Uwaga na niedźwiedzie, miłego dnia!

Potem długa prosta, która tylko się wydawała płaska, ale my szukaliśmy obiadu, więc mało kto na to zwrócił uwagę. Obiadu nie znaleźliśmy, bo już późno było, ale za to sklepik był i łąka z potokiem, gdzie siedzenia można było wymoczyć.

Kolejny dzień powitał nas upałem, który po przejechaniu w górę w kierunku przełęczy zamienił się w mżawkę, a piękna asfaltowa wstążka w szutrówkę, następnie drogę z kamulcami wielkości pięści lub misiowej łapy. Na górze burza i mały deszcz, ale za to chwilę później zjazd mega z jednoczesnym mijaniem taborów cygańskich (tak, autentycznych). W związku z tym zjazdem taka refleksja mała: jak jedziesz do Rumunii, to załóż błotniki, krowy lubią się załatwiać na drodze. No chyba, że lubicie nakładanie organicznej maseczki w tempie 50 km/h.

Zadowoleni wracaliśmy powoli na główny trakt do bazy. Przed nami ostatnie 65 km. Krótki popas i zaczynamy. A tu leje. I tak lało do 1 w nocy. Ale czy nas to złamało? Nie! Czy nas to zniechęciło? Nie. Trening czyni mistrza. Cierpienie uszlachetnia, a głupota nie wybiera :) Wtargaliśmy się te 65 km z powrotem z dolin na przełęcz. Ostatnie 23 km w noc, w deszczu przez góry. Dzikie góry. Pana Konia prawie zaatakował kot!

A potem była herbatka, zupka, suche majty i wino. Kupione w sklepie na dole ;)

Tak się skończyła pierwsza część naszych przygód. Krótki opis. Dla siebie pozostawiamy wrażenia serdeczności ludzi, zachodów i wschodów słońca, przestrzeni, zapachu starego drewna, smaku wina i ostrych papryczek.

c.d.n.

Galeria.

 

czwartek, 10 lipiec 2014 18:00

Orszak Królowej na dziko...

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Czyli relacja Królowej Anny z wycieczki na Dzikowiec Laughing

Nareszcie świeciło słońce Smile Poprzednie dwa wyjazdy były trochę deszczowe, a tym razem prażyło cały dzień. Dobrze, że szlak biegł głównie przez las, bo upał by nas wykończył. Na słońcu wygrzewały się węże, jaszczurki, motylki, konie i krowy ... Dzikich dzików nie spotkaliśmy niestety, ale na pewno gdzieś tam są, bo Dzikowiec jest naprawdę dziki! Przegapiliśmy niestety najnowszą atrakcję Dzikowca - wieżę widokową. Na mojej leciwej mapie nie była zaznaczona, bo jeszcze pachnie nowością ... może następnym razem o nią zahaczymy.
http://walbrzych.naszemiasto.pl/artykul/galeria/wieza-widokowa-na-dzikowcu-krok-po-kroku-zdjecia,2109828,t,id.html
Za to Lesista wcale nie jest taka lesista ... bardziej trawiasta ... trzeba będzie wydać edykt królewski o zmianie nazwy Wink
Zgubiliśmy się tylko raz - ale na usprawiedliwienie dodam, że to nie była nasza wina - powycinali drzewa razem ze znakami. Jednak nie ma tego złego ... Tam, gdzie coś powycinali, przynajmniej odsłonili cudne widoki we wszystkie strony świata aż po horyzont...
Na koniec wyszliśmy do "cywilizacji", gdzie na drzewach rosły kolorowe tasiemki, domy były nadgryzione, do lasu ktoś wyniósł fotele z salonu - miał chyba lepszy widok niż na telewizor Smile
Do rynku w Boguszowie jest strasznie pod górę, bo to najwyżej położony rynek w Polsce (591,5 m n.p.m.), co na koniec wycieczki wcale nam się nie podobało... Ale szlachetnych trunków niżej nie dawali.
http://www.polskaniezwykla.pl/web/place/7093,boguszow-gorce-wyjatkowy-rynek.html
Towarzystwo wyglądało na bardzo zadowolone i wyraziło chęć pojechania na kolejną wycieczkę organizowaną przez Królową. Przygotowania już trwają. Szukaj w Kalendarzu!!

Projekt Sudeckie Szczyty 2014.

Galeria Wycieczki.

niedziela, 11 maj 2014 19:39

Panna Marzanna w/g Panny Aurelii

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Już wkrótce kolejna wycieczka piesza w rozkwicie wiosny.

Za nami spacer na samym jej początku. Przypomnijcie sobie Laughing

Blog Aurelii.

Foty.