Główna zawartość

poniedziałek, 21 wrzesień 2015 19:16

Ołów, miedź... jak złoto

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Z dworca w Janowicach Wielkich wyruszył nas pełen tuzin, w tym jedenastu piechurów i jedna… rowerzystka, której pomachaliśmy na odjezdne, umawiając się wprzódy na spotkanie w Miedziance. Pierwszy etap naszej wędrówki: Góry Ołowiane. Nazwa w pełni uzasadniona, gdyż podejście na ich grzbiet było cięęężkie jak ołów. Pchaliśmy się pod górę, co rusz przystając i podziwiając panoramę Karkonoszy z charakterystycznym dzióbkiem Śnieżki. U góry zasłużona nagroda – widok ze szczytu Różanka.

Dalej, już lajtowo, wędrowaliśmy grzbietem, rozglądając się na boki, gdzie by tu porzucić szlak i zejść na bezdroża. Zejść na bezdroża udało się bez problemu, ale znaleźć drogę, która doprowadzi nas do Ciechanowic, było deczko trudniej. Wszelako, mniej lub bardziej zespołowe studia nad mapą i komórkową nawigacją, przyniosły pożądany skutek. Przeskakując druty z groźnym napisem „pod prądem”, niczym stado owieczek przemaszerowaliśmy przez pastwisko, wychodząc dokładnie na wprost pałacu w Ciechanowicach. Pałac pięknie odremontowany, aż serce rośnie. Ale nacieszyć oczy tą perełką architektury raczej trudno, gdyż prywatny właściciel i pałac i park otoczył szczelnie kamiennym murem. Popatrując na pałacową wieżę, ruszyliśmy wzdłuż Bobru ku Miedziance.

Jeszcze łagodne podejście i stanęliśmy przed budynkiem, w którym za Niemca była największa w Miedziance karczma „Pod Czarnym Orłem”. Z jednego końca miejscowości na drugi przeszliśmy, mijając kościół i może z pięć domów. Po drodze kiwaliśmy z zadziwieniem głowami, oglądając rozmieszczone wzdłuż drogi tablice, na których widniały fotografie przedwojennego, tętniącego życiem miasteczka. Miasteczko zniknęło. Jak to możliwe i kto za tym stoi? O tym koniecznie trzeba przeczytać w książce Filipa Springera pt. „Miedzianka. Historia znikania”. Tąż książkę już za chwilę mogliśmy kupić w budynku nowego browaru, gdzie usiedliśmy na zalanym słońcem tarasie z widokiem na Sokoliki i Karkonosze. Niezmotoryzowani popróbowali, jak dziś smakuje osławione „złoto Miedzianki”. Potem jeszcze kilka fotek przy krzyżu pokutnym z groźnie brzmiącym napisem MEMENTO i za chwil parę po raz drugi tego dnia zawitaliśmy na stację w Janowicach Wielkich. Nogi, na których wysiadaliśmy we Wrocławiu, dziwnie ciążyły. Jak ołów?

-AniaHa-

Galeria

poniedziałek, 14 wrzesień 2015 19:51

Góralka w Sandałach

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Po raz kolejny dostaliśmy lekcję, że chcieć, to móc. Tym Razem Ula w Sandałach pojawiła się na 2dniówce. Pierwszy raz na rajd weekendowy, pierwszy raz z sakwami, pierwszy raz na nocleg w terenie. Rowerem, który kojarzył nam się z filmem Apollo14... I co? Żyje :) I rower też :)

Zaczęliśmy od szukania sklepu rowerowego w Świebodzicach (pozdrawiamy serwisanta rowerowego Uli...), a potem już jakby z górki, chociaż pod górkę :) Crossowy podjazd na Jeziorko Daisy, przepiękna droga nieopodal Walimia (pozdrawiamy ekipy TVN24 szukające Złotego Pociągu). Wjechaliśmy wprost na teren Włodarza, żeby starym szlakiem rowerowym przebić się aż do przełęczy nad Głuszycą. Piękny długi zjazd, a potem powolne telepanie się na Czarnocha i tadam! Republika Czeska wita. Karkówką, knedlikami z gulaszem, cebulką po wiedeńsku i złotym płynem z kremową pianą. A wszystko to z tarasu z widokiem. 

Wieczór zakończyliśmy pod chmurką, na miękkim igliwiu w ciszy. Rano herbatka i fantastyczny zjazd do Broumova na kawę plus :) Przepiękną ścieżką rowerową wzdłuż rzeczki, wprost na łagodne wzgórza, do pałacu w Bożkowie. Chwilę później dreptaliśmy już w stronę Srebrnej Góry, żeby zjechać do Koniuszego na obiad. Parę pól, parę dróg i wieczorem byliśmy w domu.

174 km, Góry Wałbrzyskie, Góry Sowie i Góry Kamienne.

Prościzna, co?

Galeria

p.s. kto wie, co to cebulka po wiedeńsku?

 

poniedziałek, 14 wrzesień 2015 18:11

Latarnik z Murzynkiem

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Pierwszym punktem programu była kamienica, przy której teraz mieści się siedziba Gazety Wyborczej. W średniowieczu była tam najbardziej znana z wrocławskich aptek, której godłem był murzyn. Nazywała się "Pod murzynem" (mohrenapotheke) i ten murzyn zdominował opowieść. Do czasów wojny na wysokości pierwszego piętra stała tam postać murzynka, jednak wojna zniszczyła ogromną część miasta, więc i murzyn się nie ostał. W 2000 roku właściciele kamienicy doszli do wniosku, że bez murzyna się nie obejdzie i żeby interesy szły dobrze, trzeba go znów postawić na fasadzie budynku. Odlew robił Stanisław Wysocki, a za modela służył mu znany wrocławski grafik, Eugeniusz Get Stankiewicz. 

"Jak wspomina rzeźbiarz Stanisław Wysocki, który przerabiał Geta na Masaja, była to decyzja heroiczna. Najpierw należało zrobić gipsowy odlew ciała Geta, co trwało 16 godzin w dwóch sesjach. Model dźwigał na sobie blisko 150 kg, czyli kilka worków gipsu z wodą i to stojąc na jednej nodze. Gdy Wysocki już uformował mu na plecach gipsową skorupę i zaczął zakładać gipsowy pancerz na pierś, Get omdlał. Stygnący gips wydzielał takie ilości ciepła, że żaden człowiek by tego nie wytrzymał. Ale omdlenie szybko minęło, bo gdy wystraszony rzeźbiarz zaczął z Geta zrywać gipsowe skorupy, zafundował modelowi bolesną depilację."
W związku z tym, że odlew był zrobiony idealnie, znajomy lekarz patrząc na nią stwierdził u Geta przepuklinę pępkową i dzięki szybkiej diagnozie Get mógł być natychmiast operowany. Dla humoru rzeźba została nazwana "rzeźbą przepukliny pępkowej". 
   
Spędziliśmy dłuższą chwilę przy "Domku Miedziorytnika", w którym Get mieszkał i tworzył od 1995 roku. Domek bardziej znany jest jako "Jaś". Jedna z dwóch kamieniczek przy Rynku. Na jednej ze ścian "Jasia" jest płaskorzeźba pt. "Zrób to sam", przedstawiająca krzyż, postać Jezusa, młotek i trzy gwoździe, a pod spodem właśnie ten napis. Różne wzbudza emocje. Jednych oburza, innych skłania do refleksji. Na tej samej ścianie jest też "autoportret z palcem", a na przeciwko, w jednym z okien kościoła św. Elżbiety pikselowy witraż z Janem Pawłem II.
Poza tym Domek Miedziorytnika jest upstrzony kolorowymi plamkami. Niektórzy twierdzą, że są tym zaznaczone miejsca potrzebujące naprawy, a inni, że to znaki obrony prac magisterskich. Pewnie jedno i drugie jest zgodne z prawdą.
 
Dowiedzieliśmy się też co nieco o cmentarzu przykościelnym, przegraniu budynku kościoła w kości w XVI wieku (grali ewangelicy z katolikami - wówczas kościół przeszedł w ręce ewangelików), buncie rzemieślników, Jatkach i Golasku...
 
Pod Uniwersytetem Wrocławskim stoi nagi szermierz, trzymający szpadę. Stoi tam ku przestrodze, aby nie wieść zbyt hulaszczego trybu życia, bo można zostać gołym i niekoniecznie wesołym. Przegrał chłopak wszystko w karty, a koledzy zostawili mu tylko szpadę, będącą symbolem szlacheckiego stanu i męskiego honoru.
 
Podjechaliśmy też pod kościół św. Maurycego przy ul. Romualda Traugutta, gdzie w wewnętrznym murze pochowano... palec Aleksandra Fredry. 
 
Nasz latarkowy spacer skończyliśmy w SPA przy ul. Teatralnej. To najstarszy kryty basen we Wrocławiu. Wiąże się z nim opowieść o Marku Petrusewiczu, który mając 19 lat na tym basenie pobił rekord świata na 100 metrów stylem klasycznym. 
 
To tylko kawałeczek naszego spaceru, wiele historii i szczegółów znajdziecie w książkach i w sieci, bo żeście trąby i na spacer nie przyszliście :)
 
-Podziękowania dla Ani i Auri-
 
 

 

poniedziałek, 14 wrzesień 2015 17:43

Bystra

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Na tym wyjeździe było prawie wszystko. Prawie, bo zabrakło grzybów, a przecież to Góry Bystrzyckie, które w zeszłym roku przechrzciliśmy na Grzybstrzyckie. Ale od początku...

Najpierw była zdrada… Zdradziliśmy (zresztą już nie pierwszy raz) pociąg i w góry pojechaliśmy autobusem. Szybko i wygodnie dojechaliśmy do Polanicy, gdzie rozpoczęliśmy naszą wędrówkę. Powitała nas mżawka, no bo przecież przez ostatnie dni było bardzo sucho, więc trzeba nas było co nieco nawilżyć. Wycieczkę rozpoczęliśmy od oglądania Polanicy. Nie, nie oglądaliśmy części zdrojowej, pijalni wód czy wylizanego deptaku. Szlak zaprowadził nas w inną część tego uzdrowiska, położoną za stacją kolejową, na wzniesieniu, mało odwiedzaną przez turystów. Wielu ludzi nawet nie wie, że tam jeszcze jest całkiem sporo miasta.

Po jakimś czasie asfalt się skończył i zaczęły się leśne dukty. Mżawka w zasadzie też się skończyła, za to teraz mięliśmy mgłę, gęstą i tajemniczą. Niesamowity jest las pełen mgły, która niczym wata cukrowa oblepia wszystko dookoła. Rozmyte drzewa i drogi, przyczajone gdzieś w ukryciu ptaki, cisza i kompletny brak widoków na najbardziej nawet widokowej trasie. Ale za to nie potrzeba kremu nawilżającego do twarzy.

Szerokich leśnych dróg i wygodnych duktów było tym razem pod dostatkiem. Była więc „wredna droga”, czyli oficjalnie Droga Stanisława (Wrede-Weg), wybudowana w latach 1933 – 1934, była długa i prosta Droga Wieczność wraz ze Strażnikiem Wieczności, który zechciał z nami pozować do zdjęć, mijaliśmy też Drogę Samotność i ścieżkę strachu.

Potem zaś było spotkanie – zupełnie przypadkowe zresztą, i oczywiście, na rozstaju dróg. Spotkaliśmy znakarzy szlaków. Przesympatyczna pani z niekłamaną przyjemnością odpowiedziała na lawinę naszych pytań, pokazała nam szablony do znakowania i pozwoliła zrobić sobie fotki z tabliczkami – drogowskazami.

Zaspokoiwszy swoją ciekawość, udaliśmy się na poszukiwanie ruin Fortu Wilhelma. Fort został wzniesiony w 1790 r. na rozkaz króla Fryderyka Wilhelma II, w ramach prac fortyfikacyjnych, mających zabezpieczyć granicę pruskiego Śląska przed spodziewaną wojną z Austrią. W końcu jednak nie odegrał on żadnej roli militarnej i w XIX w. został rozebrany, a kamienie przeznaczono na budowę wiaduktu w Bystrzycy Kłodzkiej. Ruiny szczęśliwie odnaleźliśmy, choć nie było to najprostsze, gdyż co nieco zarosły…

Nasze wysiłki zostały w końcu docenione gdzieś tam u góry i wyszło słonko. Prowadzeni przez jego ciepłe promienie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Jeszcze trochę lasem, a potem… Piękna, duża łąka wręcz kusiła, żeby się na niej uwalić i zrobić sobie choćby krótką przerwę. Zalegliśmy więc pokotem na zielonej łące na niezbyt długi odpoczynek. A potem już było zejście w dół. Najpierw łąką, potem lasem, potem była wycinka drzew, a potem już nie było szlaku… i trzeba się było przedzierać przez chaszcze, żeby go odnaleźć. W końcu wycieczka bez przygody, to wycieczka stracona.

Ostatni odcinek trasy chyba najbardziej nas zmęczył. Trochę asfaltem, trochę drogami gruntowymi, kilka kilometrów po płaskim, by dojść do Gorzanowa. W dodatku zrobiło się naprawdę ciepło. No i dotarliśmy, ze sporym zapasem czasu. Był więc pałac w Gorzanowie (cały czas odnawiany), leżakowanie pod drzewkami w oczekiwaniu na pociąg, lody, chwila zadumy nad niskim stanem wody w Bystrzycy i mała stacyjka kolejowa ze świeżo odmalowaną poczekalnią. Była też bardzo miła pani dyżurna ruchu, która trochę nam poopowiadała o swojej pracy.

Ale to jeszcze nie wszystko, co było na naszej wycieczce, ponieważ były jeszcze: konie ze źrebakami i krowy, sarna, która zdecydowała, że nie będzie się z nami zadawać i popędziła gdzieś w las, pająki ze swoimi pajęczynami, przypominającymi wydziergane na szydełku serwetki, były też jeżyny i wspaniałe rogaliki Ani.

A na koniec był zachód słońca, oglądany z okien pociągu i… wielki, okrągły księżyc w pełni.

Do zobaczenia na kolejnej wycieczce...

Galeria

-Agatnow-

poniedziałek, 29 czerwiec 2015 21:58

TRANSALPINA

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

TransAlpina. Jak dotąd nasz najdłuższy podjazd, największe przewyższenie, najwyższy punkt. W jeden dzień. Razem :) Start z 300 m n.p.m., wjazd na przełęcz 1720 m n.p.m. i nieoczekiwany zjazd na 1360 m n.p.m., żeby dokonać podjazdu na przełęcz 2140 m n.p.m. 100 km w 8 godzin. Z sakwami w zachodzącym słońcu nad Karpatami.

Zaczęło się od wielkiego bajzlu przy przygotowywaniu rowerów i obmyślaniu, co wziąć. Mieliśmy cichutką nadzieję na atak szczytowy w wersji Jurka Kukuczki, ale pakowaliśmy się na 2 dni jazdy w górę. Ruszyliśmy z Camp Aureliano. Ciap ciap, spokojnie, bo nie wiadomo, co będzie. Po drodze nam machali, robili zdjęcia, motocykliści kręcili filmy. Ekipa drogowa doganiana co 4 km przy smołowaniu dziur śmiała się jak do starych znajomych. I tak kręciliśmy. Najpierw wioskami, przy tamie, lasem, przy jeziorze, asfaltem, szutrem, dziurami. Aż do obiadu w ostatniej wiosce, do której zjechaliśmy niespodzianie. Po klopsikach stanęliśmy na drodze. Ostatnie niecałe 20 km. W górę.

Pytamy: gdzie? Nadprzewodnik: tam.

Gdzie??? No ta kulka, taaaaaam. O w mordę :)

Ostatni etap już w promieniach zachodzącego słońca, pedałowanie na dopalaczach (krówkach i iryskach). Zmęczenie, na bólu, ale... No tak. Ale poczucie jazdy na dachu świata, w niebie, w chmurach, w blasku. I ostateczne osiągnięcie celu. Małego skrawka drogi. Punktu zwrotu.

Przecież wiemy, że to tylko mała przełęcz. Co z tego. Wjechaliśmy. I nikt nam nie zabierze tego uczucia!!! Rzadzimy!! Dziwaki w odblaskach!!

Na górze zimno. Przebiórka, foty, przekąska i w dół już w mroku. Na dole małe domki z hobbitonu i luuuuz. Do rana, hehehe, bo przecież trzeba się wtargać z powrotem :)

Powrót już z rozmachem, z obiadem, wygłupami i zakupami. W "domu" uroczysta kolacja, szampan od Elka i ciężkie nogi :) Transalpina. Nasza :)

Galeria Transalpiny.

Część pierwsza. Rumunia 2014 - Maramuresz.

Cześć druga. Rumunia 2014 - Bukowina.