Główna zawartość

wtorek, 25 październik 2016 20:45

Pożegnanie z latem

Oceń ten artykuł
(1 głos)
Wsi spokojna, wsi wesoła.... na stacji kolejowej w Lewinie Kłodzkim, przypominającej ranczo z dzikiego zachodu rozpoczęliśmy naszą wyprawę w Góry Orlickie. Pranie ochoczo powiewało smagane jeszcze letnim wietrzykiem. Pasące się krowy z zaciekawieniem obserwowały jak przedzieramy się przez łąki i pastwiska, skacząc przez pastuchy* i zgrabnie omijając krowie placki. Prowadzeni przez Pana Konia** niepostrzeżenie zdobyliśmy najwyższy szczyt okolicy. Góra, której nazwy nie pomnę, górowała nad okolicznymi wzgórzami wysokością 15-centymetrowego betonowego słupka. Rozkosznie było poleżeć w trawie i wystawiać buzie ku słońcu. Grzybów próżno było szukać w taką suszę, dwa kozaki i mała wysuszona kania narobiły tylko smaka na więcej. Przyjemny sielski spacerek zakończyliśmy zejściem do Dusznik -  lokalnej mekki dla sanatoryjnych wyjadaczy, słynącej z dancingów, wody źródlanej o specyficznym zapachu i fontanny multimedialnej tańczącej w rytm kompozycji chopinowskich. Ostatni taki cieplutki słoneczny weekend tego lata...
- Magdziel -
*przypis administratora: elektryczne ogrodzenie, a nie ludzie...
** przypis administratora: Pan Koń to człowiek (podobno)
poniedziałek, 05 wrzesień 2016 18:36

Spacer w Chmurach

Oceń ten artykuł
(1 głos)

Sobota, 7:45, parking przy FAT, bus i piętnastu śmiałków gotowych na wszystko :) A działo się tym razem, oj działo…

Najpierw zdobywaliśmy Trójmorski Wierch. Trasą nieoczywistą, taką jaką mógł wymyśleć tylko nasz nadprzewodnik. Urokliwą, nieuczęszczaną i pełną jagód. Na szczycie podziwialiśmy widoki z drewnianej wieży widokowej, gdzie, nie wiedzieć czemu, okropnie wiało. Jak się później okazało, wieża na Trójmorskim Wierchu miała być tylko niewinnym preludium do tego, co czekało nas potem, na czeskiej stronie.

Wzmocnieni kanapkami ruszyliśmy dalej, do sąsiadów zza miedzy. Postanowiliśmy zacząć od obiadu i czeskiego piwa. Okazało się jednak, że to nie takie proste. Po stoczeniu zażartego boju z barmankami, w którym, dla obu stron, kluczowym okazało się stwierdzenie ‘nie rozumiem’, znaleźliśmy bardziej przyjazne miejsce, gdzie zaspokoiliśmy swoje piwno – obiadowe potrzeby. A potem było już tylko przyjemnie, śmiesznie, wesoło i, momentami, zapierająco dech w piersiach.

Powrót do dzieciństwa, beztroskiego i roześmianego, tak należy określić nasze dalsze poczynania. Najpierw tor bobslejowy ‘bobova draha’ – całkiem długi, dość kręty i pozwalający, by się rozpędzić… Bolały nas mięśnie brzucha ze śmiechu, po tych zjazdach.

Potem króciutki spacerek i wjazd wyciągiem na górę, by zobaczyć bardzo nietypową wieżę widokową i odbyć spacer w chmurach. Wieża jest jedną z najnowszych atrakcji turystycznych w Sudetach. Oddano ją do użytku jesienią zeszłego roku. Na szczyt wieży prowadzi spiralny drewniany podest, po którym na samą górę mogą wjechać wózki z dziećmi czy osoby niepełnosprawne. Drewniana konstrukcja robi wrażenie, a rozciągające się dookoła widoki sprawiają, że spacer na szczyt wieży trwa naprawdę długo :). Jest też możliwość, by kawałek drogi przebyć, wspinając się w tunelu z siatki, co część z nas, oczywiście, uczyniła. Na samej górze, niespodzianka, siatka nad przepaścią, po której skakaliśmy jak dzieci zupełnie zapominając, ile mamy lat… A potem zjeżdżaliśmy z wieży na dół rurą, jak w akwaparku, na specjalnie do tego przeznaczonych ‘dywanikach’ z kieszenią na nogi.

Zadowoleni i rozbawieni, wzmocnieni ciastem bananowym z malinami od Ani, kompletnie wyluzowani, zjechaliśmy na dół i rozpoczęliśmy drogę powrotną do busa. Szliśmy znów trasą nieoczywistą, wśród soczystej zieleni, rodem z książek Tolkiena, nie niepokojeni przez ludzi, pozostając pod urokiem piękna przyrody i smaku poziomek. No i pod urokiem grzybów Madzi - było na czym oko zawiesić.

Wszystko, co dobre, niestety, szybko się kończy, więc i nasza przygoda dobiegła końca. Jeszcze trochę pięknych widoków, jeszcze muśnięcia ciepłych promieni złocistego, wieczornego słońca, szeroka, piaszczysta droga z bardzo czerwonymi kałużami, prowadząca wprost do busa, tradycyjne cukierki i wracamy do domu, pełni wrażeń, z naładowanymi akumulatorami i uśmiechem, który niech każdy zatrzyma jak najdłużej.

-Aga-

Galeria.

wtorek, 19 styczeń 2016 10:07

Śn(m)ieżka

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Zimowa Śnieżka.

Sobota, 8 rano, zbiórka w ustalonym miejscu. W kameralnym gronie wesołym busem ruszamy w kierunku gór. Uciekamy z miasta w poszukiwaniu prawdziwej zimy. Nasz cel na dziś – Śnieżka, Królowa Karkonoszy, podejście od strony czeskiej (zawsze można liczyć na dobrą strawę w miejscowych hospodach) . Góra dobrze nam wszystkim znana, każdy na niej był nie raz, ale zimą… Ja nie byłam, aż do dziś.

Na miejscu okazało się, że nie tylko my mieliśmy taki pomysł na weekendowa wyprawę. Na szlaku tłumy turystów całymi rodzinami, z dziećmi, psami, na sankach, biegówkach, zjazdówkach, rakietach i ze wszystkim co może być przydatne na śniegu. My również dobrze przygotowani, w pełnym zimowym rynsztunku, uzbrojeni w „jabłuszka”, które miały nam posłużyć za transport w drodze powrotnej. Ruszyliśmy powoli w górę. Pogoda była sprzyjająca, lekki mróz sprawiał, że śnieg miło skrzypiał pod nogami, słońce nieśmiało przebijało się przez chmury, a krajobraz wokół zachwycał. Znaleźliśmy się w pięknej zimowej scenerii, otoczeni gęstą kosodrzewiną przystrojoną w białe śnieżne czapy. Krótki postój w Jelence i ruszamy dalej. Przed nami podejście zasadnicze, według znaków jakieś 1-1,5 godziny do szczytu. Ale zimą podane na szlakach czasówki nijak się mają do rzeczywistości.

Z każdym krokiem w górę chmury gęstniały, wydeptany szlak robił się coraz węższy, nogi zapadały się w zaspach i szło się coraz trudniej. Próżno było wyciągać aparat na punktach widokowych, wszędzie jak okiem sięgnąć mleko… Wspinaczka zdawała się nie mieć końca. Gdzieś w oddali majaczył zarys góry z charakterystycznym obserwatorium. Niby już niedaleko, ale jeszcze trzeba zrobić ten ostatni wysiłek, wygrzebać się z zaspy i iść dalej. Jeszcze krok, jeszcze dwa i w końcu wyczekiwany wierzchołek… już wyżej nie będzieJ A na górze ukoronowaniem naszych wysiłków był przepiękny zachód słońca, taki jakiego w mieście się nie zobaczy… Krótki odpoczynek i w drogę powrotną, aby dojść jak najdalej nim zapadnie zmrok (chociaż zimowy las nocą też ma swój urok). Powrót do hospody tym razem na nieco dłuższy odpoczynek i doładowanie energii. Ostatni odcinek wyprawy to powrót do dzieciństwa , czyli szalony zjazd na jabłuszkach do pobliskiej miejscowości. Z górki na pazurki, ze śniegiem zalepiającym oczy. Taka prosta zabawka, a ile frajdy!!

Tak się w tych Czechach zasiedzieliśmy, że mimo późnej pory ciężko było wyjechać. Nie obyło się bez przygód, a to bus nie chciał ruszyć, a to szlaban uznał, że zatrzyma nas na dłużej na czeskim parkingu. Ale dzięki naszemu wspaniałemu kierowcy cało i zdrowo dotarliśmy do domu – zmęczeni, lekko zmarznięci, ale z szerokimi uśmiechami na buziachJ Kolejne wyzwanie podjęte i zrealizowane. Na drugi dzień po zmęczeniu ani śladu, a satysfakcja ze zdobytego zimą szczytu pozostała.

wtorek, 01 grudzień 2015 20:02

Jesienny Spacer

Oceń ten artykuł
(1 głos)

Po Wzgórzach Łomnickich wędrowaliśmy w międzynarodowym towarzystwie. Były z nami dwie przesympatyczne amerykańskie studentki z Florydy. Dziewczyny nie mogły się nadziwić polskiej jesieni – spadającym z drzew liściom i kolorowym szeleszczącym kobiercom. Pierwszym naszym celem było wzgórze Grodna, na którym w XIX wieku postawiono najprawdziwsze romantyczne ruiny. Z pobliskich skałek roztaczał się widok na okolicę i zbiornik Sosnówka. Pocykaliśmy foty komórkami, nikonami, z ręki, samowyzwalaczem i ruszyliśmy dalej. W miejscowości Staniszów zaszlismy do pałacu. A czemu nie? Rozsiedliśmy się wokół drewnianego stołu i przy świecach płonących na gigantycznym świeczniku popijaliśmy kawkę, herbatkę i grzane winko. Nasza uwagę zwróciła biblioteczka pełna oprawnych w skórę woluminów. Ile mogły mieć lat? Sto, dwieście? Kto wie, czy nie więcej?! Nasze młode koleżanki całą drogę trenowały polszczyznę, co rusz ostrzegając nas okrzykami: uwaga auto! uwaga rower! uwaga traktor! To zapewniało nam bezpieczna marszrutę i wprawiało w dobry humor. Wdrapaliśmy się jeszcze na Witoszę i zatoczywszy koło dotarlismy do Cieplic. Tam – rzut oka na podświetlony w zapadającym zmroku pałacSchaffgotschów, smaczna pizza w knajpce i … czas powrotu z zapewne ostatniej tej jesieni wspólnej eskapady. Oby do wiosny!

-AniaHa-

Galeria

wtorek, 27 październik 2015 19:05

Jizerka

Oceń ten artykuł
(1 głos)

Tym razem postanowiliśmy odwiedzić sąsiadów za miedzą i pojechaliśmy w czeskie Góry Izerskie. Komuś, tam u góry, chyba nasz pomysł bardzo przypadł do gustu, ponieważ dostaliśmy dwa dni przepięknej, słonecznej, letniej niemalże pogody. Tak więc na brak widoków nie mogliśmy narzekać, na żadne inne braki zresztą też nie, bo pojechaliśmy tym razem w luksusy, ale o tym za chwilę.

O 8 rano zapakowaliśmy się w busa i wyruszyliśmy w drogę. Naszym celem były Chejnice, gdzie w niewielkim pensjonacie zostawiliśmy rzeczy i już na lekko ruszyliśmy w góry. Najpierw był Ořešnik, na który wiodło dość strome podejście. Jak się potem okazało, strome podejście to wyznacznik Gór Izerskich. Zatem w mokrych koszulkach stanęliśmy na pierwszym naszym szczycie z przepięknym punktem widokowym, usytuowanym na szczytowych skałkach. I od tej pory tak już miało być: strome podejście, nie rzadko po kamieniach i korzeniach i nagroda: rozległy widok na górze, poczucie przestrzeni, ogromu gór i piękna. To zupełnie inne Góry Izerskie niż po polskiej stronie i dla wielu z nas było to sporym zaskoczeniem.

Gdy już nasyciliśmy się widokiem i kanapkami, powędrowaliśmy dalej. Po drodze wodospad,a potem nurząca ścieżka rowerowa, częściowo asfaltowa, i na koniec dotarliśmy do miejsca oznaczonego na mapie kuflem. Rozsiedliśmy się więc, ale nie to jeszcze nie koniec naszej trasy. To tylko przerwa, bo przecież podczas wysiłku fizycznego trzeba uzupełniać płyny :).

Nieco rozleniwieni ruszyliśmy dalej. Tym razem na Jizerkę. Znowu stromo pod górę, po kamieniach i znowu piękny widok na szczycie.

A potem już zejście, niestety, do Chejnic. Plany były bardziej ambitne, ale czas biegł nieubłaganie, a doba nie chciała się rozciągnąć. Na dole hospoda i kolacja. Smażony ser, kurczak i, oczywiście, piwo. No i w końcu wiem jak smakuje utopenec! :)

Po kolacji wróciliśmy do pensjonatu, gdzie czekały na nas dwuosobowe pokoje z łazienkami. Było ciepło i przytulnie. Część ekipy poszła jeszcze nawiązywać dobre stosunki międzynarodowe, nie tylko polsko-czeskie, ale daleko bardziej rozległe geograficznie :).

Poranek powitał nas ciepłem i słonkiem. Jak się potem okazało, niedziela miała być jeszcze cieplejsza i piękniejsza niż sobota. Jeszcze tylko małe zakupy i ruszamy. Tym razem zaczęliśmy od podejścia na Paličnik. I znowu powtarza się znajomy schemat: strome podejście (na początku szeroką drogą wzdłuż potoku, w lesie, potem już po kamieniach i korzeniach) i rozległy widok ze szczytowych skałek. Aż nie chce się wstawać i iść dalej. Wydaje się, że można by tak siedzieć i patrzeć w nieskończoność, a z drugiej strony ciekawość nowych miejsc gna nas naprzód.

Ruszyliśmy więc po kolejną dawkę wrażeń na Smrk. Tu też podejście nas nie rozpieszczało. Były kamienie, korzenie i pomosty, które chyba w końcu polubiłam (!), a na górze czekała na nas wieża widokowa. Widok z wieży? No cóż… Pojedźcie, to sami zobaczycie :).

Po dłuższej przerwie schodzimy na dół. Teraz przed nami spory kawałek asfaltu – dużo asfaltu mają Czesi w górach. Piechurom raczej to nie w smak, za to rowerzyści pewnie się z tego bardzo cieszą. W końcu doszliśmy do Smědavy, gdzie zasiedliśmy do późnego obiadku. Trzeba się posilić, bo sporo trasy jeszcze przed nami.

Ostatnim punktem programu były Frýdlandské Cimbuři. To grupa skałek, oczywiście, z pięknym widokiem. Po drodze było wszystko: kamienie, korzenie, progi, schodki mniej lub bardziej regularne, pomosty, drabinki, a nawet jakieś łańcuszki...

To już pożegnanie z czeskimi Górami Izerskimi, ostatni rzut oka na rozległe przestrzenie i na dół, do busa, bo już późno i ciemno…

Do domu wróciliśmy bardzo późno, pełni wrażeń, zadowoleni i myślę sobie po cichu, że z pewnym niedosytem, bo przecież nie wszędzie udało nam się być. Ale to dobrze, bo będzie po co wracać. No i po raz kolejny okazało się, że razem można wiele, naprawdę wiele. No i, że razem bezpiecznie :).

-Aga N.-

p.s. od RB... tylko Ptasich Kup zabrakło!!

Galeria.