Główna zawartość

piątek, 02 marzec 2018 19:16

Bohema

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

                Tym razem znów jedziemy do południowych sąsiadów. Naszym celem jest Czeska Szwajcaria, kraina znana turystom już ponad dwieście lat. To świat przepięknych krajobrazów, niesamowitych form skalnych i piaskowca, miejsce rozsławione przez niemieckich malarzy, w którym odpoczywał ponoć Jan Christian Andersen. Pierwszy przewodnik po Czeskiej Szwajcarii pojawił się w latach trzydziestych XIX wieku, a obecnie obszar ten odwiedzają tłumy turystów. No chyba że jest zimno i pada…

                Przygodę z Czeską Szwajcarią rozpoczęliśmy od zakwaterowania się w niewielkim, przytulnym pensjonacie i sprawdzenia jedynej czynnej hospody. A potem poszliśmy połazić po okolicznych skałkach. Urokliwe i malownicze z rozległymi widokami urzekły nas wszystkich. W dodatku nie wysokie, za to pełne schodów, stopni, poręczy, barierek i innych udogodnień. Znalazły się nawet jakieś łańcuchy i parę klamer.

                Nasycenie widokami, mając przedsmak tego, co czeka nas w kolejnych dniach, zakończyliśmy wieczór obiadem w hospodzie.

                Sobotni poranek powitał nas deszczem. W sumie nie bardzo nam się to podobało, ale prognozy były pocieszające, a humory, jak zawsze, nam dopisywały. Dobrze, że mieliśmy zamówione podwójne śniadania z myślą o kanapkach na drogę, bo jedyny sklep w okolicy właśnie był w remoncie.

                Koło dziesiątej ruszyliśmy w drogę. Deszcz już się prawie uspokoił. Coś tam jeszcze mżyło i nawilżało nam cerę, ale specjalnie nikomu to nie przeszkadzało. Najpierw trasa wiodła bardzo grzecznie po drogach i leśnych duktach, by potem zanurzyć się w lesie, pełnym mgły, mrocznym i tajemniczym. To właśnie tu cierpiał młody Werter i, sądząc po scenerii, mogło mu to nieźle wychodzić…

                W końcu grzeczne ścieżki się skończyły i zagłębiliśmy się w wąwóz. Droga biegła w dół po kamieniach i korzeniach, a skały z obu stron były nieraz tak blisko, że wystarczyło rozłożyć ramiona, by ich dotknąć. I człowiek miał dylemat, gdzie tu patrzeć? Pod nogi, żeby sobie zębów nie wybić, czy wokół siebie, bo magicznie i pięknie?

                Po wąwozie przyszedł czas na ścieżkę przy potoku. Tu już szeroko i wygodnie. Wszędzie sporo powalonych drzew, to ślady po niedawnym huraganie. Potem kawałek ścieżką dydaktyczną i zaczynamy podejście na najwyższy w okolicy szczyt, trochę ponad 600 m n. p. m. Mimo chłodu wszyscy porządnie się spociliśmy. Na górze było nawet trochę śniegu jak na styczeń przystało.

                Schodzimy już na dół. Cały czas lasem, przyjemnie, spokojnie, by po jakimś czasie dojść do starego młyna, ulubionego miejsca czeskich reżyserów filmowych. Po krótkiej przerwie na ostatnie kanapki schodzimy do naszej miejscowości na obiad. A w czeskiej hospodzie niespodzianka: trafiamy wprost na imprezę i nawiązujemy dobre stosunki polsko – czeskie. Jest gitara, są łyżki, które robią za kastaniety, jest wspólne śpiewanie, a nawet taniec. Znalazł się też rum „własnej” roboty. Jeszcze następnego dnia śpiewamy „ja mam rad svarene wino czerwene”. Wieczór kończymy już w świetlicy naszego pensjonatu grą w karty, ciekawymi rozmowami i dobrymi trunkami. Ujawniają się nawet głęboko skrywane talenty artystyczne, hm.

                Ostatni dzień jest przeznaczony na Pravcicką Bramę. Szlak do niej wiedzie krętym urwiskiem. Z jednej strony niesamowite widoki na okoliczne góry, z drugiej ogromne piaskowce fantastycznie wyżłobione przez wodę. I znów nie wiadomo, gdzie patrzeć. W końcu dochodzimy do Pravcickiej Bramy. To forma skalna unikatowa na skalę Europy. I mamy ogromne szczęście, bo jest tu dziś wyjątkowo mało ludzi, a od czasu do czasu pokazuje się słońce. Nie będę opisywać tego miejsca, zdjęcia powiedzą więcej. Poza tym to jedno z takich miejsc, w których po prostu trzeba być.

                Pravcicka Brama to ostatni punkt programu w naszym wyjeździe. Teraz już tylko zejście w dół, obiad i do samochodów. Wieczorem jesteśmy już w domach, ale chyba wszyscy mamy poczucie, że to za mało i że w Czeskiej Szwajcarii zostało jeszcze wiele miejsc, które chcemy zobaczyć.

-AgaN-

Galeria

poniedziałek, 31 lipiec 2017 21:35

Wojtasowy Wołek

Oceń ten artykuł
(32 głosów)

Wołek - etap krótki i nietrudny. Pozornie.
Dojazd pociągiem pędzącym niczym legendarny "maluch" po autostradzie. Siedmiu śmiałków, którzy zamiast leniuchować w domowych pieleszach wolą poznać okolice Wrocławia.
Start z Małowic Wołowskich. To tutaj znajdziesz w niedzielę rano otwarty sklepo-pub, w którym tubylcy rozprawiają o najistotniejszych problemach współczesnego świata.
Jedziemy do Orzeszkowa mijamy na poboczu pierwszego kibica. Czyżby z wrażenia aż zasłabł... Nie, to tyko efekt sobotnich procentowych środków dopingujących. Trasa biegnie przez krainę zwaną Dolina Jezierzycy. Las przepięknie kłania się zielonymi głowami kolorów. Początkowo płasko jak po stole. Tempo mocne. Pierwsza przerwa przy drewnianej wiatce nad Stawem Czarnym. To tutaj, śpiąc w namiocie, rano odwiedzą Cię łabędzie. Kanapka podróżna smakuje niczym croque monsieur - prostota i wykwintność w jednym.
Jedziemy dalej podziwiając łabędzie. Jeden z nich nie jest zadowolony z naszej obecności i wydaje odgłosy bardziej przypominające węża boa.
Wpadamy do Starego Wołowa. Bocian na pięknej lipie z politowaniem kiwa głową - znowu Ci rowerzyści... Kończy się wygodny asfalt, a zaczyna sekcja piasku tak uwielbiana przez Darka.
RAZEM dajemy radę i dalej przez las dojeżdżamy do Miłcza. Mijamy pole słoneczników, które zamiast do nas śmieją się do słońca. Jest prawie jak na Węgrzech. Szybka kontrola czasu. Jest kwadrans przed 13.00 i decyzja - gnamy do Bagna. To miejscowość, w której w niedzielę popołudniu o pełnych godzinach zakonnicy Salwatorianie oprowadzają po swoim pałacu. Tempo ponad 30 km/h, aż ciężko złapać oddech, na szczęście przynajmniej dla mnie, trwa to tylko chwilę. Wjeżdżamy na piękny dziedziniec i stawiamy rowery na dawnym parkingu dla powozów. Po 13.00 uśmiechnięty zakonnik wprowadza nas do środka pałacu recytując historię tego miejsca.
(https://pl.wikipedia.org/wiki/Pa%C5%82ac_i_klasztor_salwatorian%C3%B3w_w_Bagnie)
Zwiedzamy jeszcze okazały ogród, w którym piękno przyrody przeplata się z filozofią.
Następny przystanek to małe podwrocławskie Mazury, czyli leśny stawik w Osoli. Jednak na próżno szukać tu jakiejś gastronomii. Jest już po południu, w brzuchach zaczyna strasznie burczeć, więc decydujemy się niezwłocznie jechać do Urazu. Tam w porcie delektujemy się „bałtycką” rybką i złocistym trunkiem, jakże błogo gaszącym pragnienie. Pozostaje przeprawa przez nieokiełznaną rzekę Odrę. Odpuszczamy jednak pomysł przeprawy wpław z rowerem. Decydujemy się na wynajęcie renomowanego armatora. Pakujemy się wszyscy na prom razem z rowerami. Ten zaczyna się niebezpiecznie kołysać niczym Titanic. Ostatecznie jednak udaje nam się dostać na stały ląd. Malowniczą drogą dojeżdżamy do nadodrzańskich wałów pięknie wykoszonych niczym łąki biebrzańskie. Na horyzoncie widać już zabudowania Wrocławia, osiedle Stabłowice. Jeszcze tylko mały labirynt domków jednorodzinnych i następuje ostatni akord. Wjeżdżamy na parking przy Hali Orbita. Wspólnie, razem, godnie. Pozostaje tylko powiedzieć „Dziękuję” i „Do zobaczenia na kolejnej rowerowej wyrypie”. 75 km to brzmi dumnie!

-Wojtas-

p.s. zdjęcie przedstawia pasażera Wojtkowego roweru - Pana Łośkiewicza

czwartek, 18 maj 2017 19:25

KrokusAnka

Oceń ten artykuł
(4 głosów)

W piątkowe popołudnie zapakowaliśmy się w dwa samochody i pojechaliśmy w Gorce. Omijając bokiem zakorkowaną autostradę, późnym wieczorem dotarliśmy do Koninek, gdzie powitała nas cisza i morze gwiazd. Wreszcie poczuliśmy, że jesteśmy w górach.

Następnego dnia zebraliśmy się niespiesznie, by koło dziesiątej wyruszyć w trasę. Pogoda postanowiła nas dopieścić, a może rozpieścić… W każdym razie słonko było wszechobecne, a jego ciepłe promienie próbowały nam powiedzieć, że wiosna właściwie już przyszła.

Ruszyliśmy na Turbacz. Podejście długie i trochę wymagające. Najpierw lasem, a potem… pierwsza polana krokusów. I to było to, o co nam chodziło i to, po co tu przyjechaliśmy. Krokusy, krokusy i jeszcze raz krokusy, a potem miało być jeszcze lepiej. Krótki popas przy pierwszych na trasie krokusach, sesja zdjęciowa, która – jak się okazało - miała trwać aż do wieczora i idziemy dalej.

Zanim dotarliśmy do Turbacza takich krokusowych polan było jeszcze wiele. Gdzie tylko słońce uwolniło ziemię spod śnieżnej pierzynki, tam krokus wystawiał swoją fioletową główkę w pogoni za światłem. A śniegu też nam nie brakowało. Im wyżej, tym go więcej J.

Na Turbaczu czekała na nas nagroda – widok na Tatry. Pokazały się, chyba by nas zachęcić J.

Po dłuższym postoju poszliśmy dalej. Naszym celem były teraz Stare Wierchy. Po śniegu, po błocie i, oczywiście, wśród krokusów, bo przecież cały wyjazd był pod znakiem tego niepozornego kwiatka.

Na Starych Wierchach atmosfera wręcz sielankowa, cisza, słonko, leżaczki… A może byśmy tu zostali? W końcu się pozbieraliśmy, by zejść do Koninek, do Watry. Na miejsce dotarliśmy już po zmroku, ale to nie był koniec wieczoru. Bo przecież po pełnym wrażeń dniu trzeba się posilić. Była więc kiełbaska z grilla, pieczone ziemniaczki i inne specjały, a wszystko to przy akompaniamencie gitary.

I zrobiła się niedziela…

A w niedzielę pogoda jeszcze bardziej nas rozpieszczała. Słońce, ciepło, przepiękne widoki, trochę śniegu, trochę błota i dużo, naprawdę dużo krokusów, i weszliśmy na Kudłoń. A potem znowu śnieg, błoto i krokusy i widoki i zeszliśmy do Koniny. Tak w skrócie wyglądała niedziela.

Na koniec szemrzący potok zaprosił nas, by wymoczyć w nim nogi, co było balsamem (a może raczej solidną krioterapią) dla zmęczonych stóp!

I do domu, z naładowanymi akumulatorami, wiosną w sercach i krokusami przed oczami.

-Aga-

Galeria.

piątek, 13 styczeń 2017 22:52

Morze Marzeń

Oceń ten artykuł
(3 głosów)

Czy  potrafisz odpowiedzieć czym są marzenia?

Być może twój pogląd na tę sprawę nie będzie się wiele różnił od mojego, a być może twoja definicja jest zupełnie inna (szanuję to).

Otóż najprościej ujmując marzenie jest zrealizowanym pragnieniem, czymś odświętnym, czymś co nie ma swojej  ceny, czymś co jest po nic. Mogłoby wydawać się że jest ono ważne. Jednak najważniejsza jest droga, jaką należy pokonać aby je spełnić i pragnę rozwinąć, iż nasza, w tym przypadku pełna trudów i wrażeń, zakończyła się sukcesem. Niekiedy, aby zrealizować marzenia musimy uzbroić się w cierpliwość, wykonać kilka mądrych ruchów, a niekiedy przychodzą one zdecydowanie łatwiej. Tak też i było tym razem – oczywiście podziękowania dla drużyny RB

Z umówionego miejsca w kameralnym gronie ruszamy w kierunku morza, nic w tym zapewne nie byłoby dziwnego gdyby nie fakt, iż mamy zupełny środek zimy, śnieżnej, mroźnej zimy. Podróż, mimo iż długa, mija wesoło, pełna refleksji, nastraja nas pozytywnie do dalszego działania.

Po dotarciu do celu podróży, jakim jest Jastrzębia Góra, dość sprawnie lokujemy się w pokojach, w końcu szkoda czasu na rozpakowywanie, pędzimy, czasem z wiatrem, czasem pod wiatr, byle do celu, byle do morza. Ciemna noc, mimo to naszym oczom ukazuje się plaża, szum morza delikatnie łechce zmysł słuchu, a cudownie orzeźwiające powietrze gładzi twarz, czas by to uczcić w końcu marzenie realizuje się. Po wzniesieniu szampańskiego toastu RB zwyczajem udajemy się do pobliskiego lokalu na wieczerzę skąd dalej na spoczynek.

Następnego ranka witają nas promienie słoneczne, aura nam sprzyja, podążamy na plażę, aby dosłownie i w przenośni zanurzyć nóżki w morzu. Wędrując wzdłuż plaży (jak śpiewał klasyk) raz po raz, a to po piasku, innym razem (bezpiecznie :))pomiędzy kamieniami, uwieczniamy na zdjęciach zapierające dech w piersiach widoki – morza i zimowej fauny – mogłoby wydawać się że będą to zwyczajne zdjęcia, otóż nie, będą to zdjęcia pełne poświęcenia, pasji, wyjątkowe ;) Niezaspokojeni przygody, głodni kolejnych wrażeń i widoków wyruszamy krótką aczkolwiek nieoczywista trasą w kierunku XIX wiecznych Latarni Morskich Rozewie, skąd dalej trasa sama prowadzi nas na miejsce odpoczynku. Ogrzani, wzmocnieni ciepłą herbatą, nasyceni morską rybą z pełnymi brzuszkami ruszamy z powrotem do pensjonatu, gdzie przy wspólnym stole dzielimy się wrażeniami minionego dnia wesoło przyśpiewując Orki z Majorki (czyt. Foczki z Helu ;)).

Trzeciego dnia nadmorskiej wyprawy jednogłośnie udajemy się na koniec albo jak kto woli na początek Polski, czyli na Hel. Na miejscu zwiedzamy port morski z przystanią jachtową, dzielimy się na grupy edukacyjne. Pewnym krokiem grupa pierwsza udaje się do lokalnej placówki naukowo-badawczej zw. Fokarium, zgłębiać wiedzę o ochronie fok szarych na Bałtyku, druga zaś ciekawa historii rybołówstwa, penetruje wnętrza zabytkowej świątyni protestanckiej przekształconej w Muzeum Rybołówstwa. Przemarznięci do szpiku kości z czerwonymi nosami, posilamy się jednocześnie ogrzewając w jednym z pobliskich lokali, skąd ruszamy do miejsca noclegowego.

Ostatniego dnia naszej wyprawy, pakujemy bagaże i dziękujemy właścicielce pensjonatu, w którym mieliśmy okazję gościć, za wyborne posiłki. Po raz ostatni idziemy na plażę, żegnamy się z morzem. Ze wspaniałymi wspomnieniami, łezką w oku i nadzieją na kolejną niezwykłą zimową wyprawę w doborowym towarzystwie ruszamy na Dolny Śląsk.

-Marlena-

wtorek, 06 grudzień 2016 21:34

Izeriada Jesień 2016

Oceń ten artykuł
(1 głos)

Jesienna Izeriada tym razem w wydaniu pieszym i rowerowym. Co robili rowerzyści – nie wiem, ale wyglądali na zadowolonych :) A piechurzy? Przede wszystkim dobrze się bawili i cieszyli się prawdziwą zimą.

W tym roku jesienna Izeriada ruszyła w grupie pieszej i rowerowej. Co robili piechurzy – nie wiem, ale wyglądali na zadowolonych :) A rowerzyści? Przede wszystkim walczyli z podjazdami, śniegiem i zamarzającymi rowerami, ale nieustannie cieszyli się, że są w Czechach :)

Pojechaliśmy do kraju, gdzie nawet krowy są szczęśliwe i ponoć nawet gołe konie tańczą na łące, ale tego nie udało nam się zaobserwować :)

Pojeździliśmy po kraju, gdzie rowerzystę samochód mija ze zrozumieniem, a w restaurantach nikt się nie patrzy dziwnie na kask na stole i błoto na spodniach.

Zaczęliśmy wycieczkę w Hejnicach, gdzie panowała jeszcze prawdziwa jesień – trochę mokra, zamglona, z burymi liśćmi na ziemi i, co tu dużo mówić, dość chłodna. Poubierani w czapki, szaliki i rękawiczki, pozapinani na wszystkie możliwe guziki ruszyliśmy w drogę. No i szybko zaczęliśmy się rozpinać, bo marsz leśnymi drogami skutecznie nas rozgrzał. Na poboczach gdzieniegdzie pokazało się nawet trochę śniegu. Szło się wygodnie i przyjemnie, a im wyżej, tym bardziej zmieniała nam się pora roku. Po jakimś czasie okazało się, że jesień już się skończyła. Pod nogami skrzypiał śnieg, prawdziwy, puszysty, biały śnieg. Szliśmy szlakiem wodospadów, a jeden bardziej zachwycający od drugiego. Idealnie przygotowane do oglądania dzięki specjalnym mostkom. Czesi wiedzą, co dobre. Wrażeń estetycznych tego dnia nam nie brakowało. Oprócz wodospadów były oczywiście skałki i bardzo długie sople (które niektórzy koniecznie chcieli polizać…), zamarznięte pajęczyny, obsypane białe świerki, białe drogi, tajemnicza mgła, skrzypienie śniegu i cisza… Była też bardzo smaczna nalewka :)

Zaczęliśmy od zbiórki na Polanie Jakuszyckiej i ruszyliśmy wśród ośnieżonych choinek do granicy. Po chwili już byliśmy po tej właściwej stronie Izery :) Potem już tylko zjazdy, podjazdy, śnieg, wywrotki, dymiące felgi i rozgrzane tarcze hamulcowe. Po zmroku udało się dostać zupę, polewkę, w sumie zdania są podzielone, czy to była zupa ze smalcu i kaszanki czy rozpuszczony salceson :) Wszystko oczywiście po czesku, więc zachwyt pozostał.

Potem jeszcze strome zejście w dół, po kamieniach, trochę śliskie i niewygodne i znowu jesień w Hejnicach – w małej miejscowości z ciekawym kościołem i domkami w pastelowych kolorach.

Zadowoleni z marszu zajrzeliśmy do jedynej czynnej hospody na obiad. Potem jeszcze jakieś zakupy i jedziemy do pensionu. Jazda po zmroku, we mgle krętymi, górskimi drogami była dla kierowców sporym wyzwaniem, ale szczęśliwie dotarliśmy na miejsce, rozlokowaliśmy się i czekaliśmy na grupę rowerową, by wspólnie pójść na czeskie piwo.

Do pensjonu dotarliśmy już w pełnym rynsztunku oświetleniowym i na ostatnich kroplach z termosu i resztkach batoników. Ale było warto, rowery dostały swój pokój, piechurzy już czekali roześmiani i po chwili ogarnięcia można było ruszyć na podbój :)

Następnego dnia znów nam się drogi rozeszły. A może rozjechały? No w każdym razie piechurzy poszli na Czarną Górę, 1085 m n. p. m. Tym razem śnieg i prawdziwa zima towarzyszyły nam od samego początku. Najpierw było częściowo zamarznięte jezioro, potem dużo szerokich, wygodnych dróg wśród ośnieżonych choinek, a potem właściwe podejście – po zasypanych drewnianych podestach. Najbardziej trzeba było uważać na zwieszające się gałęzie świerków, bo chętnie wsypywały za kołnierz porcję śniegu J. Na górze zrobiliśmy kilka fotek, bo przecież we Wrocławiu nie ma takiej zimy i nie wiadomo, kiedy będzie J. Potem zejście na dół, trochę strome i śliskie, ale nie za długie i znowu wygodne drogi. Na koniec przejście po zaporze – nie pamiętam nazwy rzeki ani zalewu L. I już po zmroku dochodzimy do Bedrzichova. Wpadliśmy na obiad do jakiegoś czeskiego baru szybkiej obsługi i już z pełnymi brzuchami, zadowoleni i nieco zagrzani, schodzimy do naszego pensjonatu, gdzie powitała nas cisza. Rowerzystów jeszcze nie było, ale jak się później okazało, znaleźli miłą gospodę i nie zamierzali jej opuścić przed zamknięciem, więc do nich dołączyliśmy.

Po pierwszej wyrypie zgodnie stwierdziliśmy rano, że w tak piękną pogodę wycieczka lajtowa jest akurat. Pojechaliśmy objechać Liberec. I faktycznie, objechaliśmy go tak, jak chyba nikt inny, bo wróciliśmy znowu grubo po zmroku i resztkach prowiantowych, ale… Liberec okrążony, przełęcz przy Jestet również zdobyta, okolice zwiedzone, architektura poznana, pizza skonsumowana, występ duetu muzycznego w restauracji też był… 

Na koniec już „przy domu” znaleźliśmy knajpkę u Wikinga (przynajmniej na takiego wyglądał, jeśli wybaczy mu się klapki) z kuchnią slow food. Warknięcie TO NIE JE FAST FOOD otworzyło nam wrota do czeskiej konsumpcji na najwyższym poziomie.

Ostatni dzień był już spokojny i kompletnie nie wymagający wysiłku. Wjechaliśmy na Jestet i podziwialiśmy widoki, a było na co patrzeć. Potem pojechaliśmy na obiad do browaru w Harrachovie i do domu. Po drodze pomachaliśmy grupie rowerowej na Polanie Jakuszyckiej.

Jeśli pieszynka miała dzień lajtowy, to dlatego, że woziła bagaże w bagażnikach :) My z powrotem w stylu MTB (Mam Tu Bagaż) już trasami cywilizowanymi doczłapaliśmy się na Polanę Jakuszycką. Po drodze piękny zjazd z widokiem na Mamucią Skocznię i ser smażony w zacisznej restauracji w lesie.

To był bardzo miły długi weekend, spędzony w zimowej scenerii, w górach, z dala od miejskiego zgiełku i hałasu. Oby naładowane tam akumulatory na długo starczyły.

3 dni, a jakby z tydzień urlopu. Ja nie wiem, jak to działa, ale to podobno właściwości czeskiego powietrza :)

-Aga-

-Laura-

Galeria