Główna zawartość

czwartek, 17 styczeń 2013 20:49

Rowerem...

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Zbliża się nowy sezon. W tym roku czeka nas odmiana. W Stowarzyszeniu na stałe zagoszczą tandemy... Tandem dla Grażynki dla towarzystwa, dla Pana Tadeusza, bo kolana już nie te, tandem dla Basi, która nie może sama zobaczyć drogi. Rowerem w świat. Razem. Bezpiecznie :)

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Zapraszamy do odwiedzenia 1 grudnia (sobota) 2012 Kina Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Kolejna odsłona Wrocławskiego Spotkania Podróżników Rowerowych „Rowerem ku przygodzie”.

Jako maniakalni rowerzyści spotykamy się z innymi maniakami formatu przeróżnego i wspólnie udajemy się na obgadanie zaprezentowanego materiału. Może zrodzi się pomysł na nową rowerową przygodę...

Chętnych dołączyć do widowni odsyłamy na stronę Kina lub do jego kas.

Zdecydowanych również na pogaduchy po festiwalu zapraszamy do zgłoszenia mailowego na Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie obsługi JavaScript. Planujemy zarezerwować odpowiednio dużo miejsca w jakiejś uroczej knajpce.

1 grudnia (sobota) 2012 Kino Nowe Horyzonty we Wrocławiu godz. 14.00 - 18.30 ul. Kazimierza Wielkiego 19a-21.

Potem nasze afterparty dyskusyjne Smile

Do dzieła!

 

niedziela, 04 listopad 2012 18:23

Góry Sowie na spacer

Oceń ten artykuł
(1 głos)

Z listu (oczywiście elektronicznego do RB)...

W podziękowaniu ... za wspólną wędrówkę na Wielką Sowę, zaś uczestnikom ku utrwaleniu miłych chwil spędzonych na szlaku.
Moja krótka relacja.
Motto:
„W góry! W góry! Miły bracie!
Tam swoboda czeka na Cię”
                        (W. Pol)

 

Czuję się przytłoczona codziennymi sprawami, gwarem i hałasem miejskim, piskiem samochodów, warkotem motorów. Czytam ofertę,  ambitna –Góry Sowie , 20.10.2012 r. Przywołuję dawne wspomnienia rajdów, wędrówek górskich i natychmiast decyduję się na wyjazd. Spotykam się z organizatorami i uczestnikami na parkingu, w pobliżu klubu CSW. Miło, znam kilka osób, będzie raźniej. Magdę i Agę poznaję bez trudu. Natalia z nowym image. Grupa  szybko się integruje, przedstawiamy się i wsiadamy do busa.  Jedziemy w kierunku Bielawy .Mgła otula szczelnie samochód i nagle jak za dotknięciem różdżki, opada . Pojawia się słońce, towarzystwo ożywia się i tak dojeżdżamy do Przełęczy Woliborskiej . Jesteśmy na wysokości  711 m n.p.m. i już pieszo udajemy się czerwonym szlakiem w kierunku Kalenicy. Droga na ogół  łagodna, pokonujemy tylko jedną stromiznę, w dole miasteczko budzi się ze snu, dookoła przyroda, las a w nim  świerki , buki i sosny. Wdychamy zapachy jakże odległe od miejskich. Ale nie zawsze panował tu taki sielski spokój. Tereny te kryją wiele tajemnic  nie rozwikłanych od zakończenia wojny. Należy wspomnieć tu o przedsięwzięciu budowlanym „Olbrzym” w Górach Sowich .Przeznaczenia obiektów do dziś nie zdołano rozszyfrować .Nie ma dokumentacji technicznej budowy, nie ma też niemieckich planów podziemi. Są tylko hipotezy dotyczące przeznaczenia „Riese”. Istnieją również przekazy dotyczące bliżej nieokreślonych skarbów ukrytych w Górach Sowich. Od razu napiszę, że niestety nie mieliśmy szczęścia na nie natrafić, ale nic straconego, poszukiwanie skarbów może być inspiracją dla następnej wędrówki. Po tej krótkiej dygresji  już wracam na szlak, mijamy właśnie  „Dzikie Skałki” i już jesteśmy na Kalenicy 964 m.n.p.m. Znajduje się tu platforma widokowa na którą część uczestników wdrapuje się podziwiać panoramę gór, pozostała część pałaszuje kanapki. Robimy zdjęcia, odpoczywamy. Postój nie trwa długo,  Artur daje hasło do dalszej drogi, schodzimy z Kalenicy i dalej czerwonym szlakiem wędrujemy w kierunku  schroniska „Zygmuntówka”. Na trasie drogę przebiega nam stado owiec. Z większych zwierząt mają tu siedliska jeleń, sarna, dzik oraz muflon, sprowadzony na przełomie XIX wieku ze Słowacji. Niestety muflony miały sjestę i się pochowały, natomiast widziałam dwie płochliwe sarenki,  które szybko skryły się za drzewami. A my już jesteśmy przy schronisku , do którego dochodzi wyciąg narciarski. Schronisko o tej porze roku jeszcze nieczynne, wokół teren odkryty, widok przepiękny, góry skąpane w słońcu, robimy zdjęcia ,następnie  idziemy spokojnie lasem , nie spieszymy się, chłoniemy przyrodę. Droga szybko mija i już przed nami wyłania się schronisko „Zygmuntówka”. Nasi przewodnicy zarządzają dłuższy odpoczynek, robimy  przerwę obiadową,  posilamy się i podziwiamy, podziwiamy ….Krajobraz zapierający dech w piersiach.  Przede mną dolina, a w dali góry mieniące się kolorami jesieni, rozświetlone słońcem. Siadam na ławeczce i oglądam ten wspaniały pejzaż. Nie czuję zmęczenia, widocznie urok gór dodaje mi sił i działa terapeutycznie. Góry stały się dla wielu poetów, pisarzy , malarzy źródłem natchnienia. Potrafili utrwalić krajobraz w swoich utworach czy obrazach, ja próbuję zapamiętać w myśli. A moje wrażenia oddaje najbardziej fragment wiersza A. Asnyka :
„ Wszystko skrzy się, wszystko mieni.
Wszystko w oczach przeistacza,
Gra przelotnych barw i cieni
Coraz szerszy krąg zatacza …”
Myślę, że to urocze miejsce w którym się znajduję zostało wybrane przede wszystkim jako strawa dla ducha. A przed nami jeszcze wejście na Wielką Sowę, ruszamy, droga wznosi się i wznosi, z podziwem patrzę na mijających mnie rowerzystów./, zwłaszcza dziewczynę  na rowerze,  wyprzedzającą mężczyzn rowerzystów/. Idziemy, po prawej  panorama gór, piękne widoki, niestety widzę też zniszczony ekologicznie drzewostan. Jeszcze kilka kroków i już jestem na szczycie Wielkiej Sowy 1015 m.n.p.m. , najwyższym szczycie Gór Sowich w Sudetach Środkowych. Na szczycie znajduje się wysoka na 25 metrów kamienna wieża wybudowana w 1906 r., obecnie nazwana  im. Mieczysława Orłowicza, polskiego turysty i krajoznawcy. Wieża jest wspaniałym punktem widokowym, większość uczestników wędrówki, wdrapuje się na  górę, robi zdjęcia, podziwiają z wysokości krajobraz. Ja zbieram siły na powrót, czeka mnie jeszcze zejście. Niemniej, ja miłośniczka gór łagodnych i niskich cieszę się,  jakbym zdobyła „ośmiotysięcznik”. Zatrzymujemy się na trochę na szczycie, odpoczywamy przygotowując się do zejścia.  Schodzimy niebieskim szlakiem, droga łatwa,  przyjemna, słońce coraz niżej, góry zmieniają koloryt, w dali miejscami piękne widoki  inspirują i przyciągają wzrok. Docieramy na parking, gdzie czeka na nas bus. Wokół roztacza się zapach ogniska, inni turyści biwakują. Nasz przewodnik Artur nie odpuszcza, prowadzi nas na zakończenie wędrówki w urocze miejsce, abyśmy  jeszcze raz spojrzeli i pożegnali się z górami, jest to słodkie pożegnanie za sprawą Laury „dobrego duszka” wędrówki. Gdy wracamy do Wrocławia jest  ciemno. Żegnamy się z nadzieją na jeszcze..

                                                                        Uczestniczka

sobota, 27 październik 2012 00:00

Izeriada 2012

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Nie zawsze RB zaprasza na wycieczkę. Czasami to Ktoś zaprasza na wspólną wyprawę. Karolina po raz kolejny uruchomiła projekt Izeriada.

Miała być piękna jesienna wycieczka w Izery. Szlakami rowerowymi wprost do Chatki Górzystów. Ale jak piszą w książkach "tam, gdzie zawiodą wszystkie plany, zaczyna się przygoda".

Pod moim domem o 7 rano padał lekki deszczyk. Ale to, co się zaczęło dziać upodobniło świat do Narnii. Tylko że nie mieliśmy sań, jedynie rowery Laughing

Grupa Rowerowa pod wezwaniem Świętego Waryjata osiągnęła Szklarską Porębę, aby w mokrych butach pójść wieczorem na koncert jazzowy. Też dobrze.

Popatrz na obrazy z Izeriady.

 

środa, 15 sierpień 2012 18:40

Kaczawskie wyzwanie 2012.

Oceń ten artykuł
(4 głosów)

Wszystko zaczęło się od … ulewy. Jeden sms, drugi sms. Nie chcą jechać. No dobra. My jedziemy. Przecież nie może ciągle padać. Mikro zaspana, odpowiadając na wiadomość, chyba nie zauważyła, że pada, więc dla dwóch cudownych dziewcząt warto pokazać Kaczawy.

Na dworcu zebrała się mikrogrupa – waleczna piątka (Marcin się pojawił jako niespodzianka), opatulona w kurtki przeciwdeszczowe. Jak zwykle walka z Jego Wysokością Pociągiem (odległość między peronem i podłogą – pociąg dostępny dla rowerzystów, dobre sobie) i jedziemy. Miejscowość startowa: OKM. Ktoś dopisał brakującą część nazwy chyba pisakiem OKMiany. Dociągamy bagaże, wciągamy kanapki i heja. Nie pada!

            Pierwsze wyzwanie: wjazd na zamek Grodziec. Po drodze kościół. Wszyscy pędzą na zamek, a tutaj ciekawostka. Sam zamek bardzo ładny, trochę przeraża komercja, ale takie są prawa rynku. Poznajemy Pana Zygmunta, właściciela winiarni „U Michała”. Uparcie tkwi przy ławie ze swoimi wyrobami. Jego miodówka to wyrób nie lada. Nagrody należne jak najbardziej. No i jest jeszcze aroniówka, tarninówka, poziomkówka… I historia. Jak się robi, by dobrze zrobić. No, ale trzeba jechać. Więc pozostaje tylko zrobić zapasy i podoceniać przy ognisku. Na rowery!

       

            Jak to w Kaczawach – z górki, pod górkę. Czasem słońce, rzadko deszcz. Gdy nas łapie już stoimy pod bajkowym przystankiem i obczajamy zdewastowany ośrodek kulturalny. Leje. O, nie leje. Jedziemy dalej, mijamy Ostrzycę. Piękna droga. Asfaltem ciągle w dół. Większa krzyżówka i decyzja. Robimy Ostrzycę czy nie? Nie! Wolimy coś zjeść! Wpadamy na wioskę i robimy zakupy w pierwszym sklepie. Zajmujemy ławki i odrywamy kawały świeżo kupionego chleba. Chleb tu, chleb tam. Pojawia się Pan. Pan Buła, żeby nie było. Kierowca tira na odpoczynku zafascynowany rowerami z sakwami i piękną rowerzystką. Mało co i by było jak w filmie... Pan Buła i Karola zdobywają Lisboa.

   

            Karola niestety odrzuciła propozycję, ale jak to dama dała szansę. „Ja tu wrócę i Pana odnajdę”… Ciekawe, co teraz robi Pan Buła.

            Gnamy dalej. Po drodze ciekawe ruiny, pola, łąki, lamy… Normalka. Kierujemy się na Wleń. Pięęęęęękny zjazd. Popadało chwilę przed, jeszcze trwała mżawka, a my lecimy jak bolidy. Wszyscy mokrzy i uchachani jak małe dzieci. Błotniki nie pomogły, ale takie zamoczenie gaci, to przygoda.

       

            Spotykamy się na krzyżówce przy Bobrze. Już mamy opuszczać miłe miasteczko, gdy wpada nam w oczy tablica DO PAŁACU. No i proszę to wcale nie Zamek Lenno, tylko niesamowity Pałac Wleń. Najpierw powitał nas piękny ogród obiecujący ustronne miejsce dla każdego. Dzięki uprzejmości Pana Sławomira Osieckiego mieliśmy możliwość zwiedzenia pałacu i poznania jego historii i legend. Polecam wszystkim poszukiwaczom ciekawych i pięknych miejsc odwiedzenie tego zabytku i poznanie historii Dorotki… (www.palacwlen.pl).

   

            Dobrze się stało, że odpuściliśmy sobie Ostrzycę… W zamian spotkał nas pałac… Jedziemy dalej. Mijamy kolejne miejscowości, jadąc wzdłuż Bobru w kierunku Perły Zachodu. Mijamy stare wiadukty, śluzy, zamki, festyny rycerskie. Docieramy do zapory. Tutaj robimy dłuższy postój i wciągamy reklamowane przez Pana Parkingowego frytki z paluchem (zagadka!) i zupy po kolei jak kuchnia dawała: grochowa, kapuśniak i rybna. Trzeba mieć w końcu napęd, tak?

     

            Znów na rower. Drogą do ośrodka PTTK Perła Zachodu. Fajne miejsce. Mały wypad na wieżę widokową i znowu dalej. Zjeżdżamy malowniczą ścieżką do Jeleniej Góry. Taaaak. Wydostanie się nie było bardzo łatwe, tym bardziej, że zapadł zmrok. Światła, krawężniki, trochę błota i ufff… Jesteśmy za miastem. Tniemy w umówione miejsce do Szałasu Muflona www.muflon.agroturystyka.org

            Droga non stop pod górę wije się przez długie Komarno. Mgła wypełzła na ulicę. Wyglądamy jak jakieś kosmiczne zwierzęta – na rowerach, z sakwami i czołówkami, kręcąc przez mleko. Ostatni podjazd. 1 km. Marcin powiedział to w złym momencie, że może to być kilometr w pionie… Przerzutki 1-1 i mieli się, mieli się.

            Dotarliśmy. Czeka na nas właściciel przy ognisku. Dobry Człowiek. Chwila moment i już siadamy. Jest piwko, jest kiełbaska (Mikro full service jak w Ritzu, szacun wielki), ogóreczki, krakersy. A, piwo zapomniałabym jest oczywiście czeskie. Wszyscy wtargali ze sobą butelki ze sklepu koło Jelonki. Pokłon. Tylko Bajgiel właściciela lata i podprowadza kiełby.

            I zaczęło padać. Ale w tej sytuacji to już jest mało ważne. Jest zabawa.

            Rano wszyscy zapomnieli o deszczu. Świeci słońce, biegają psy, słychać konie na drodze i parzy się kawa. Zaczynamy wracać. Cel: Legnica.

 

            Oj, lekko nie było. Z górki, pod górkę. Jedziemy, jedziemy, śmiejemy się, śmiejemy i niespodziewana guma. Jest, jak jest. Może być piknik przy gumie. Mikro – bohater serwisu.

   

            Jedziemy dalej. Ostatni postój przed zjazdem. Park Krajobrazowy Chełmy. Można sobie tutaj śmignąć. Fru! I już jesteśmy przy Słupie. Mijamy zalew i wpadamy na szlak rowerowy do Legnicy. Potem pierwsze światła i jesteśmy na wale. Przejeżdżamy szumnie przez park (pasujemy do niedzielników - tylko trochę błota mamy na sobie) i podejmujemy spontaniczną decyzję o obiedzie. W końcu mamy zapas czasu do pociągu.

 

            Znajdujemy miejsce i oczarowani włoską kuchnią trawimy czas na trawienie. Tylko jak się mamy ruszyć? Po makaronie, szarlotce z bezą i serniku? Powolutku kierujemy się na dworzec (hm…) i wnosimy rowery na peron (ciekawe, jak ma tam się dostać ktoś na wózku inwalidzkim...). We Wrocławiu jest już wieczór, zderzenie z hałasem i światłami miasta powoduje szok cywilizacyjny. Kaczawy jawią się jako magiczne miejsce zaklęte w czasoprzestrzeni.

       

            Dane:

- wyjazd: sobota 08.10,

- dystans dnia pierwszego: ok. 80 km,

- dystans dnia drugiego: ok. 60 km,

- dystans sumaryczny: 140 km,

- przyjazd: niedziela 20.40.

niedziela, 17 czerwiec 2012 18:52

Dolina Odry - byłem tam!

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Tak, przyszedł w końcu czas aby popedałować razem z Laurą i Arturem choć nie ukrywam że trasa 75 km to lekko za dużo jak dla osoby siedzącej przez 8 godzin w pracy za biurkiem i zwykle wożącej tyłek w aucie. Zwykle bo od dwóch tygodniu jestem bez samochodu. Mój, jakby się zdawało, wieczny Asterix w końcu nie jest mój a co za tym idzie do pracy jeżdżę rowerem. Dzięki temu mogę pisać tą relację bo czas spędzony na pedałowaniu do i z pracy (20 km w jedną stronę) okazał się świetnym treningiem. No ale do rzeczy.

W grupie Ja, Mateusz i Paweł (część synów moich) oraz kolega z dawnej pracy-Bartosz czekamy na grupę w lasku rędzińskim. Siedzimy na ławeczce, gadka-szmatka, ege-szege a tutaj w bajorku żółw sobie pływa. Najprawdziwszy żółw w najprawdziwszym bajorku. wow. Tego się nie spodziewałem. No i nadeszła ta chwila że grupa przyjechała. Osób ja wiem, kilkanaście na pewno. Na początku grupy Król Artur tyle że zamiast białego konia lekko przechodzony rower. Grupę zamyka królewna Laura co to smoków się no boi i niejednemu by dała radę. Szewczyk Dratewka to może się schować albo wysadzić razem z tą swoją owcą Dolly. Krótkie przywitanie (imion i tak nie pamiętam - proszę o wybaczenie!) i jedziemy. Droga jak to droga, czasem płaska a czasem nie płaska, czasem z kamieniami a czasem asfalt. Wiadomo. Relacje piszę kilka tygodniu po wycieczce więc nie opiszę co widziałem bo z racji wieku mojego nie pamiętam :). No ale zabawa była przednia.W czasie trasy liczne przystanki a to na piwko (bezalkoholowe rzecz jasna) a to na loda u Pani Jadzi (może i to Krysia była ale dla potrzeb niniejszej relacji zostanie Jadzia). Na koniec udało nam się kolokwialnie mówiąc zaliczyć wiejski festyn gdzie oprócz miłych gospodyń wiejskich czekały na nas pyszne pierożki, chrupiące kiełbaski i kwaśne ogóreczki. O smalczyku (wiem,wiem Laura, mam w łebek za zdrobnionka) nie wspomnę. Zamek, a raczej jego resztki, w Chwalimierzu przepiękne. nawet nie zaczynam chwalić tego miejsca bo nie jestem godzien aby to czynić. No i słownictwo me ubogim jest aby podkreślić kunszt budowniczych, którzy to cegła po cegle, kamień po kamieniu wznosili tą budowlę. I co z niej zostało. Niewiele. Gdyby wujem  moim był Janek K. co to na Ukrainie gaz wydobywa to kto wie, może odbudowałbym to zamczysko i czekał na królewnę co na białym koniu. A czekajcie bo to chyba odwrotnie było? Nieważne. Kilometrów zrobiliśmy w tym dniu (przynajmniej ja) tyle co imię Rudego z Pancernych było. Czyli ni miej ni więcej tylko 102 km. Dla mnie to kosmos tym bardziej że poza tym czteroliterowym miejscem (nie, to nie jest noga) nic mi nie dolegało.